wtorek, 10 listopada 2009

"Zbeształem wczoraj kobietę"




Zbeształem wczoraj kobietę.
Nie, wcale nie poczułem się lepiej.


Zbeształem za chuć do trendu i trend chuci zarazem. Powoli tracę wiarę w kobiety i nie wiem co lub kogo mam za to winić. Siebie ? Epokę ? Telewizję ? Feminizm ?

Wracaliśmy z kawy w centrum. Kawa była wyśmienita, cztery piwa po niej również. Miejska noc nie uraczyła nas ciepłym, przyjaznym wiatrem. Swawolny deszcz, nawiedzał nas sponad, krople zatrzymywały się na moich rzęsach i zniekształcały obraz przed okiem. Ona mówiła, ja inhalowałem się zapachem jej mokrych włosów. Był to pewnie zapach ekstraktu z Jojoba lub innej, równie abstrakcyjnie brzmiącej mazi, której prawdziwego zapachu nikt tak naprawdę nie zna. Uwolniona esencja wilgotnych włosów miażdżyła moje nozdrza z każdym podmuchem wiatru. Pomimo dzielącej nas odległości, nacierała intensywnymi falami. Słyszałem jej głos jakby mówiła z oddali, jakbym go słyszał w półśnie. Do uszu dochodziły strzępy zdań: „...brat Piotrek był bardzo zwinny...”. Pomyślałem – ma brata. Później w uszach zadźwięczały kolejne: „...Dawid był bardzo wysoki...”, „...Przemek zabierał mnie na różne koncerty...”. Miało to sens, że jak się ma trzech braci, to wiążą się z nimi niezliczone historie, o których się ciągle opowia... „...i spotykałam się w tym samym czasie jeszcze z takim Krzyśkiem co miał potężnego chuja”. Zapach jej włosów zniknął nagle a krople ewakuowały się z rzęs, słuch za to wyostrzył się do granic możliwości.

- No i wiesz, byłam jeszcze niby oficjalnie z Karolem, ale już go CHYBA nie kochałam, więc zaczęłam się spotykać z innymi. Zresztą on pewnie też mnie zdradzał – mówiła idąc wolnym krokiem zupełnie od niechcenia, z półuśmiechem na ustach.
Moje ramiona opadły bezwładnie. Nogi, z powolnego kroku przeszły w stan mozolnego stąpania a głowa wykonywała mimowolne ruchy na lewo i prawo, w niedowierzaniu tego co słyszałem.
- Hmm, w sumie była też mała przygoda z Remikiem, ale to się skończyło na palcówce pod stołem w klubie, więc tego nawet nie liczę... – dodała po chwili namysłu, patrząc przed siebie. Poczułem nagły skurcz żołądka, zupełnie jakby małe żyjątko z dna mojej żywieniowej sakwy, zaczęło ją zżerać od środka. Zrobiło mi się słabo. To prawdopodobnie było uczucie ulatującej wiary. To, albo w moim brzuchu spontanicznie otworzyła się czarna dziura wysysająca mnie od środka.

Zatrzymałem się na skraju chodnika, zaraz przed skrętem w przyciemnioną boczną uliczkę, chwyciłem ją delikatnie za ramię i odwróciłem twarzą do siebie. Pozostali przechodnie zaczęli mijać nas niezdarnie na wąskim chodniku, wyginając ciała tak by nie wstąpić na pełną samochodów ulicę. Co drugi przechodzień sapał na nasz widok, poirytowany. Kiedy matka z wózkiem, wysłała nam śmiercionośne spojrzenie i zaczęła taranować nas dziecięcym pojazdem, przeszliśmy dalej w osamotnioną ulicę. Światła przejeżdżających aut i neony reklamujące kebaby i sztuki teatralne oświetlały nasze skryte postacie. Co jakiś czas, przechodzący ludzie spoglądali na nas, by upewnić się, że nie mam zamiaru jej zgwałcić i uciec z torebką pełną kosmetyków. Spojrzałem w jej oczy, które nadal lśniły tą nieopisaną energią, tą seksowną iskrą spotęgowaną przez dawkę alkoholu. Przerdzewiała rynna pod którą staliśmy, produkowała skondensowane krople deszczówki, które spadały strugami i kończyły swój lot rozpryskując się na ramieniu jej płaszcza. Pojedyncze krople bryzgały na jej zaczerwienione policzki.

- Ja nie chcę, nie chcę być kolejnym Karolem – wydusiłem z siebie z trudem.
- Nie będziesz głuptasie. Zaraz...to Ty chciałeś na poważnie ? – spytała z niekrytym zdziwieniem. Głośno przełknąłem ślinę.
- A Ty nie ?
Zamrugała trzy razy, tak jakby każde mrugnięcie miało siłę wymazywania słów z pamięci ludzkiej. Po jednym na każde słowo, które wypowiedziałem sekundę temu.
Westchnęła sama do siebie, z wyraźną rezygnacją. Westchnienie miało siłę uderzenia młotem w szczękę.
- Wiesz ja nie mogę się tak po prostu związać...nadal jestem z Piotrkiem – odpowiedziała w końcu patrząc w przestrzeń poza moim ramieniem.
- Piotrkiem co był zwinny ? – spytałem zupełnie już odrętwiały.
- Nie, z innym. Od architektury. Kochamy się, tylko zrobiło się trochę monotonnie. Ty nie masz żadnej laski ? Jak to możliwe ?

Zamarłem. W głowie panował mętlik, przez który brutalnie przedzierał się chochlik mówiący rozgniewanym głosem „Nie, nie, nie, nie, NIE!”. Wbrew temu, że ta cała sytuacja to historia stara jak świat, mój umysł nie chciał przyjąć tego do świadomości. Pociemniało mi w oczach. Jest śliczna, jej błyszczące oczy, mały nosek, idealne usta, malinowe policzki...wszystko tworzyło idealną całość. Jest miła, inteligentna, zabawna i uszczypliwa kiedy trzeba. Widok jej bioder mógłby mnie ukołysać do snu. Jej dłonie, jej palce... Dlaczego ?! Nie mogłem tego przeboleć.

I nagle pustka. Myśli zniknęły tak szybko jak się pojawiły. Nic. Tylko przejmujący chłód, który szczypał w kostki dłoni. Tym razem to ja westchnąłem. Wypuściłem ustami rozczarowanie i zmęczenie, które zamieniły się w kłębek pary i uleciały ponad naszymi głowami. Znowu spojrzałem na nią. Krople nadal odbijały się rytmicznie od jej ramienia. Wyciągnąłem przed siebie ramiona poza jej głowę. Chwyciłem za poły kaptura, zwisającego bezczynnie na jej plecach i delikatnie zaciągnąłem na jej włosy, pozostawiając resztę twarzy na wierzchu. Krople odbijające się od ramienia, rykoszetowały od bocznej strony kaptura i lądowały na piersiach, które, pomimo grubego płaszcza, zachowały kuszący kształt. Mokry policzek, odbijał światło pobliskiego, jaskrawego neonu. Położyłem ze zmęczeniem dłonie na jej ramionach, spojrzałem tym razem prosto w oczy i spokojnie wypowiedziałem jedno jedyne zdanie, które uparcie cisnęło mi się na usta:
- Moja droga, jesteś straszną kurwą. – powiedziałem beznamiętnie i bez złości i bez niczego.

Zamknąłem powieki i czekałem na swoją karę. Niemal czułem nadciągający mokry, płaski pocisk, przepełniony goryczą i hańbą i złością i całym złem tego świata. Lewa czy prawa ? – zastanawiałem się. Filiżankę w kawiarni trzymała w prawej. Butelkę z piwem też. A więc postanowione, będzie trzeba przyjąć na lewy policzek. Byłem spokojny, gotowy. Zdawało mi się, że czułem szybkie muśnięcia powietrza, za którym musiała podążać dłoń...nic się jednak nie wydarzyło. Jeszcze kilka sekund i nadal nic. Uchyliłem lekko prawe oko, lewe pozostawiając zamknięte dla asekuracji, by zorientować się w sytuacji . Ku memu zdziwieniu, na jej twarzy malował się szeroki, filuterny uśmiech, z jednym kącikiem ust uniesionym w górę, odsłaniającym jej białe, pomimo mroku w uliczce, zęby. Zaniemówiłem. Pomyślałem, że zamykanie oczu było jednak błędem, gdyż najwyraźniej coś przegapiłem. Ona tkwiła tak w swoim rozbrajającym uśmiechu, katując moją nieświadomą świadomość.

Zaczynałem już poważnie się niepokoić, gdy ona niespodziewanie otworzyła usta i powiedziała:
- A Ty jesteś moim małym skurwielem... – po czym otworzyła lekko usta nadal się uśmiechając. Jej pierwszy ciężki wydech wyprodukował duży kłębek pary, która przysłoniła mi niemal jej całą twarz. W tym samym momencie poczułem jej dłoń, pewnie chwytającą moje krocze a następnie jej zwinne palce, które zaczęły je ugniatać jak ciasto. W mgnieniu oka, dłoń wypełniła się sztywniejącym kutasem, który odebrał sygnał do kontrataku i napierał na wroga z całych sił. Gdy tylko go poczuła, wydała z siebie przeciągłe „Mmmmmmm...” a później kolejny obłoczek pary rozpłynął się w eterze. A później jeszcze jeden, tym razem mój. Czas stanął w miejscu, a ja nie potrafiłem myśleć już o niczym innym, tylko o jej długich, smukłych palcach i jej ustach i jej obowiązkowo sterczących sutkach i... klakson i jowialny okrzyk, dobiegające z mijającego nas samochodu, którego reflektory musiały oświetlić nas w ciemnej uliczce, przerwał mentalną wyliczankę części ciała, które zamierzałem zwiedzić. Ona nie przerwała nawet na sekundę. Wiedziałem, że wyrwałem się z tego transu tylko na krótką chwilę. Jeśli nie teraz, to już nigdy. I wymagało to kreacji wielu nieprzyjemnych scen i obrazów w moim umyśle, by zrobić ten jeden krok w tył. Martwe lisy, na asfalcie autostrady. Widok chirurgicznego usuwania jąder. Zasrane dziady przysiadające się w autobusie. Zdjęcia z rozdziału o holokauście w podręczniku. Miesięczna pleśń na zapomnianych produktach z mojej lodówki. Więcej martwych lisów. Zdjęcia dermatologicznej degeneracji pochwy. Jeszcze trochę lisów.......... Silencio.

- Nie, nie jestem Twoim skurwielem – mówię niemal ze łzami w oczach i z nadal sterczącym wzwodem a następnie kładę dłoń na jej dłoni i robię mój krok w tył. Mój kutas mnie nienawidzi. Nie tak trochę, tylko doszczętnie. Pewnie życzy mi, żebym zdychał w cierpieniach, jak Sadam Husein albo koncern Deawoo. Nie winię go za to. Robię jeszcze dwa kroki w tył, odwracam się i odchodzę a później przyspieszam kroku, bo boję się że zawrócę. Kiedy robiłem kolejne kroki w tył widziałem jeszcze jej twarz. Gniew zacumował w końcu w jej ciele, ale byłem już poza zasięgiem smukłych, nadal rozpalonych dłoni. Słyszałem za plecami wyzwiska, mnóstwo wyzwisk i przekleństw. Potok słów, które źle wyglądają na kobiecych ustach, a które finalnie skończyły się spodziewanym „...i nie próbuj do mnie dzwonić, Ty skurwysynu!!!” a później już tylko stukot obcasów.

* * *

Usiadłem na przemoczonej ławce i patrzyłem się tępo w leniwy nurt rzeki i nadal palące się światła po jej drugiej stronie. Była czwarta nad ranem i w zasięgu wzroku nie było nikogo poza mną i butelką Jack’a Daniels’a. Nie miałem odwagi zapić Jej winem, ani tanią wódką. Nie, Ta była specjalna. Moje samotne Zaduszki. Duszkiem za duszki. Kutas dał już za wygraną i uspokoił się z pierwszym łykiem, choć porządne kutasy nie zapominają tak łatwo. Chłód, którym przeszły mokre od ławki jeans’y pomagał. Piłem po niej i po wielu innych. I za te pierdolone trendy również. Drugi łyk a zaraz po nim trzeci. Sceny same napływały do głowy brutalnymi falami cierpienia. Konwersacje, zawody, gorzkie słowa i miesiące katowania się reminiscencjami ich ciał, doskonałości i niedoskonałości. Wszystko wracało jakby to było wczoraj. Chciały, by nazywano je psycholożkami, lobbystkami, strażaczkami... Przyjmowały emancypację z otwartymi ramionami i na szorstko. Płaciły za siebie w kawiarniach, zawsze i bezwarunkowo. Same odsuwały sobie krzesła przy stoliku i otwierały drzwi gdy wchodziły, wychodziły... Chciałyby być zarazem sobą i mną. Wenus wciąga Mars w swoją orbitę, chcąc pokryć swą wulkaniczną naturę litym pancerzem skały. Jestem szczęśliwy, że nie mam dostępu do lodu. Ta butelka musi być gorzka. Czwarty łyk. Jednej tylko rzeczy, nigdy nie chciały ode mnie pożyczyć. Zdecydowania.

- Nie chcę już z Tobą być. Chcę być z kimś innym – mówiły nie patrząc w oczy.
- Z kim ?
- Z kimś INNYM. Z przypakowanym Rafałem. Z Darkiem o klacie rzymskiego boga. Z Mariuszem co ma nowego Golfa. Z Szymonem co robi tatuaże i ma motor...
- Ale ja Ciebie kocham.
- Ja Ciebie też, ale nie chcę już tego ciągnąć.
- Dlaczego ?
- Nie wiem. Coś się zmieniło. Coś zniknęło.
- Ale ja będę Cię kochać każdego poranka. Zrobię Ci śniadanie do łóżka. Będę bronić Twojego ciała, czci i godności. Będę lizał Twoje stopy jak wierny pies, całym językiem...
- To bez znaczenia. To już koniec. Szymon będzie miał własne studio za dwa lata. Z nim na przykład byłoby inaczej. Z nim byłabym szczęśliwa.
- Kim do kurwy nędzy jest Szymon ?!
- Nikim. Kolegą. Jest dla mnie miły. To nieważne.
(Piąty łyk.)
- Nie można tak po prostu przestać kogoś kochać. Od kiedy tak się czujesz ?
- Nie wiem od kiedy, nie wiem. Chyba od dawna. Kocham Cię, ale nie jestem już w Tobie zakochana...
- Nie rozumiem. Kochasz kogoś innego ? Masz kogoś innego ?
- To nie do końca tak. Kocham Ciebie, ale nie tak jak dawniej. Dlatego nie mogę zostać. To nie Twoja wina, tylko moja. Po prostu przestałam czuć do Ciebie to co kiedyś czułam. Sama nie wiem dlaczego...
- Musisz wiedzieć dlaczego...
- To skomplikowane. Jesteś cudowny. Byłeś najlepszym facetem jakiego można mieć. Nigdy Cię nie zapomnę. Żegnaj.

Ósmy łyk, później dziewiąty i szósty. Rachuba poszła się jebać. Siódmy łyk przypomina zdrady za moimi plecami, niewinne igraszki po winie z kolegami, ich bóle głowy kiedy miałem ochotę na seks i ich wieczne narzekania, że nie jestem kimś innym niż jestem.
Późniejszą falę wieści o ich dalszych losach, której nie chcesz słyszeć, ale której łakniesz jak butelki zimnej - niegazowanej w upalny miejski dzień. O Szymonach, którzy mówili że kochali, a porzucili bez cienia skruchy, nie oglądając się za siebie i o Pawłach, którzy przyszli na miejsce Szymonów i postąpili dokładnie tak samo. Jeszcze później słyszysz o tych jednonocnych eskapadach, kiedy ktoś pożycza sobie, niegdyś Twój skarb i porzuca go następnego ranka. I czujesz jak ktoś odrywa Ci soczysty kawał wątroby i kawał Twojego serca i Twojego mózgu. Wrzuca do blendera i miksuje z wódką i lodem, by podać Ci na tacy Krwawą Merry z Twojej własnej krwawicy.

Nigdy nie usłyszałem „już Cię nie kocham”. To byłoby zbyt skomplikowane. Nigdy nie odchodziły do kogoś. Zawszę w pustkę, gdzie ktoś łutem cudnego szczęścia je znajdywał i brał w swoje opiekuńcze ramiona. Anioły Stróże osamotnionych kobiet.

- Jestem prymitywnym jaskiniowcem! Powiedź kto ? Kto mi Ciebie odebrał ?!
- Po co ? To nieistotne. Kocham Cię. Nie chcę Cię ranić...

One nigdy tego nie rozumiały. Może nie chciały zrozumieć. Jeśli mężczyzna zostanie pokonany, jego wróg musi mieć imię i twarz, zawód i adres. Jestem bryłą lodu, stop mnie tym żarem. Jestem feniksem. Muszę spłonąć by odrodzić się na nowo, ze zdwojoną siłą. Muszę wchłonąć te wszystkie kurewskie winy, zagnieździć je w mojej wątrobie, by utonęły w falach alkoholu pitego z gwinta na zaplutym pustkowiu. Musimy pić by nie musieć płakać.

Światła po drugiej stronie rzeki, wygasały kolejno pomiędzy czwartym a dwunastym łykiem. Pomimo ciemnej nocy, z pobliskich drzew słychać było świergot budzących się ptaków. Z oddali nadciągnął szary cień na czterech nogach. Bezpański pies przystawił nos do moich dłoni, przeprowadzając inspekcję nurtującego zapachu. Zaczął oblizywać moje palce zroszone whisky, która rzadziej trafiała do odrętwiałych od alkoholu ust i oprócz rąk pokrywała część mojej garderoby. Chciałem poklepać psa, mojego przyjaciela niedoli, po łbie, ale chybiłem i osunąłem się bezsilnie na mokry beton wylany dla podtrzymania ławki podczas przypływów. Pies przekrzywił swój łeb z wywieszonym językiem, patrzył na mnie przez chwilę swym psim politowaniem a następnie poczłapał w stronę kolejnej ławki. Wdrapałem się z powrotem nie bez trudu i pozostałem w pozycji horyzontalnej, wsłuchując się w szum rzeki.
Stare porzekadło mówi, że nie znajduje się odpowiedzi na dnie butelki. Gorzka prawda jest taka, że znajduje się tam ukojenie. Ciepło promieniujące z żołądka i monotonne, małe fale rozbijające się o brzeg ukołysały mnie do snu, z pustą butelką w moich objęciach. Z ust wydobywały się regularne, małe, śmierdzące gorzałą obłoczki pełne goryczy i samotności.


Kobiety są najstraszniejszą maszyną tortur jaką kiedykolwiek stworzono – pomyślałem nim zmorzył mnie sen. Najstraszniejszą i najcudowniejszą zarazem.
Maszyną, na którą mężczyzna kładzie się dobrowolnie, by żyć.