poniedziałek, 29 marca 2010

"Romeo I Julia Umierają Ponownie"



Stawiając kolejne kroki po nierównym chodniku patrzyłem w dół, kompletnie pogrążony w myślach. Podmuchy lodowatego wiatru wpełzały w każdą szczelinę nieosłoniętą płaszczem. Przytłumione odgłosy ulicy, samochodów i mijających mnie ludzi, docierały do strapionego umysłu krótkimi falami i ulatywały z niego równie szybko. Nocny spacer, który miał przynieść tymczasową ulgę, stał się jedynie kolejnym powodem do autoanalizy mojej obecnej sytuacji życiowej. Dogłębne zmęczenie krępowało moje ciało. Nagle czułem się stary, niepewny siebie, nieposkładany. Zupełnie oderwany od otaczającej mnie rzeczywistości, szedłem prosto przed siebie donikąd. Wiatr atakował wściekle nieosłoniętą szyję, przelatywał pomiędzy zgrabiałymi palcami i wspiął się od dołu po plecach, aż po sam kark. Zapadałem się coraz głębiej w sobie. Desperacko potrzebowałem ciepła, czegoś, co przywróci mnie z powrotem do świata żywych, rozgrzanej kobiecej piersi, pachnących słodko oplatających mnie ramion, gorących ust... Poczułem powiew ciepłego i wilgotnego powietrza na twarzy, któremu towarzyszył gwar i dźwięk saksofonu. Barmanka, która właśnie opuściła lokal, odpalała długiego, cienkiego papierosa a wypuszczając kłąb dymu westchnęła głośno. Napotkawszy wzrokiem moją zziębniętą, strapioną twarz, uśmiechnęła się mechanicznie i powiedziała: "Zapraszam do środka. Koncert dopiero się zaczął". Pomimo poczucia osamotnienia, nie byłem pewien czy mam ochotę znaleźć się w tłumie śmiejących się i krzyczących ludzi. Uniosłem głowę i zobaczyłem niewielkich rozmiarów neon, "OSTATNIA SZANSA", migający w różnych kolorach. Kolejny podmuch, który tym razem przyprawił mnie o solidne dreszcze, zdecydował jednak za mnie.

Druga lampka czerwonego wina wędrująca krwiobiegiem rozluźniła mnie momentalnie i pomogła opanować dygoczące ciało. Odzyskując sprawność w palcach, uniosłem kieliszek w stronę barmana, który bez słowa wypełnił go ponownie po brzegi. To, co pozwoliło okiełznać zimno, nie miało jednak równie zbawiennego wpływu na nastrój melancholijnej kontemplacji, która nie opuszczała mojego umysłu. Każdy lek ma swoje efekty uboczne. Tym sposobem wyrwa w mojej duszy przybierała na rozmiarach. Czułem w sobie ziarno smutku, które z każdym dniem zapuszczało korzenie, głębiej i głębiej. Kiedy próbowałem o tym z kimkolwiek rozmawiać, słyszałem ciągle tą samą odpowiedź: "depresja". "Cierpisz z powodu chronicznego przygnębienia. Musisz się leczyć" mówili, "Są na to świetne pigułki, pomogły mi w oka mgnieniu", pocieszali. Jeśli nie jesteś w stu procentach zadowolony ze swojego życia, jeśli czegoś Ci brakuje, jeśli za dużo myślisz...depresja. W dzisiejszych czasach nie można być zwyczajnie smutnym czy przygnębionym, o nie, teraz możesz być tylko depresyjny. Nie byłem załamany, ani kompletnie nie zainteresowany życiem. Wręcz przeciwnie, czułem po prostu, że czegoś w nim brakuje. Potrzebowałem motoru napędowego, bodźca do funkcjonowania, stymulacji umysłu i ciała. Myślałem o tym w kółko, analizowałem opcję za opcją, zawsze wracałem jednak do tego samego rozwiązania - kobieta.
Jednym z najzabawniejszych paradoksów życia jest to, że kiedy jesteśmy w dołku wydaje nam się, że znalezienie partnera oczyściłoby świat z wszelkiego zła, kiedy w rzeczywistości jest zupełnie inaczej. Stajemy się odpowiedzialni nie tylko za siebie, ale i drugą osobę. Masz problemy ? Dołóż sobie więcej a będzie Ci lepiej...bo w kupie raźniej. Niemniej jednak nikt nie jest w stanie zaprzeczyć faktowi, że początkowy okres związku jest jak wymarzone wakacje w ciepłych krajach, jak gruby smaczny joint, spalony na polanie w słoneczny dzień, jak długi i konkretny masaż po ciężkim dniu pracy. I choć nie masz ku temu wyraźnego powodu, chodzisz uśmiechnięty od ucha do ucha, Twój krok jest sprężysty i wyrzuca Cię na kilka centymetrów w górę kiedy gdzieś idziesz, nucisz pod nosem jakieś głupie, zasłyszane w radiu melodie. Ogarnia Cię naiwne szczęście, otumania Twój umysł. Jest dobrze i jest przyjemnie i trwa to bez końca... Oczywiście nie trwa to bez końca, ale z racji tego, że nie myślisz w tym stanie o końcu, trwa to bez końca.

Tego właśnie potrzebowałem. Kwitnącego uczucia, które pozwoliłoby mi spojrzeć na świat z innej perspektywy. A to, że szukanie kobiety nie jest rozwiązaniem problemu ? "So What", rozpoznałem początkowe nuty standardu Davis'a. Już po pierwszych taktach można było usłyszeć, że zespół uraczy widownię prawdziwie wirtuozyjnym wykonaniem. Brzmieli świetnie, grali równo i z wyczuciem. Niemal tak dobrze jak starzy mistrzowie. Dopiero teraz spostrzegłem, że w barze znajdowało się kilka naprawdę ciekawych kobiet. Muzyka jazzowa zawsze przyciągała interesujące panny: te odsłaniające niemal całe nogi i kuszące biustem, te z artystyczną duszą, te wrażliwe i z pozoru niewinne oraz te zupełnie niewrażliwe i jak najbardziej winne, które przychodzą z żądzy nowych wrażeń. Miałem przed sobą cały wachlarz kobiecych temperamentów. Nie załatwiało to jednak sprawy, gdyż w dzisiejszych czasach romans nie ma już prawa istnieć. Dziś miłość posiada reguły, stadia, etapy, uwarunkowania, zależności. Obecnie poznawanie kobiety jest równie ekscytujące i spontaniczne, jak wypełnianie zeznania podatkowego w niedzielne popołudnie.

Zauważyłem ją przy małym stoliku, w ocienionym rogu sali i była naprawdę olśniewająca. Nie dlatego, że była kusząco ubrana czy też niesamowicie piękną, nic z tych rzeczy. Za to jej twarz lśniła tym magnetycznym blaskiem, który sprawia, że chcesz być w pobliżu by skraść jego drobną szczyptę dla siebie, niczym wampir energetyczny. Nie uśmiechała się a można było wyczuć, że jest radosną i pogodną osobą. Jedną z tych, z którymi nigdy się nie nudzisz. Również piła czerwone wino i od dłuższego czasu nikt się do niej nie dosiadł.

Podchodząc do niej z góry wiedziałem jak będzie wyglądać ten protokół. Kiedy tylko mnie dostrzeże nastąpi gruntowna ocena mojej osoby: budowy ciała, sposobu poruszania, ubioru. Wszystko po to by naprędce wydedukować mój status społeczny oraz dokonać wstępnego rozpoznania mojego majątku, który niestety był mniej niż skąpy.
Czuję się jak rozczochrana szkapa, której jakiś starszy mężczyzna rozszerza rękoma szczękę, by sprawdzić stan uzębienia przed zakupem.
Później nastąpi rekonesans środowiskowy. Skąd pochodzisz ? Dlaczego masz taki zabawny akcent ? Kim jesteś z zawodu ? Gdzie mieszkasz ? Czy często tu bywasz ? Od tego momentu zaczynam być punktowany. Najwięcej punktów dostaję się za zawód oraz warunki mieszkaniowe. Jeśli jesteś mobilny to dostajesz dodatkowo dwa punkty i wzrasta Twoja atrakcyjność. Pochodzenie może Ci dać kilka dodatkowych punktów, ale może też zaowocować punktami ujemnymi.
Czuje się jak pies bez rodowodu na konkursie Najbardziej Psich Psów spośród wszystkich Psów.
Następnie przechodzimy do cech charakteru: nudny czy ciekawy ? smutny czy wesoły ? szczodry czy skąpy ? i tak dalej... Superlatywy dają Ci plus jeden, ułomności minus dwa. Musisz, po prostu musisz, być kimś SuperEkstraMega specjalnym albo dostajesz karne punkty i nie ma zmiłuj.
Czuję się jak ćwierć cienia "Idealnego Mężczyzny Dla Ciebie" naszkicowanego i zatwierdzonego przesz redaktorkę naczelną Cosmopolitan.
"Mniejsza już z tym ocenianiem i wycenianiem", pomyślałem, ja też ją oceniłem, każdy to robi... Tak naprawdę ten smutny fakt, że ludzie najpierw muszą wzajemnie się ocenić zanim się zakochują, nie jest jeszcze w tym wszystkim najgorszy. Siadam więc, przedstawiam się, ona wyjawia mi swoje imię i zaczynamy petting przed pettingiem, czyli punktowanie, które zadecyduje o tym czy dojdzie do jakiegokolwiek pettingu.

Przeszedłem test. Byłem tego niemal pewien, bo coraz rzadziej zerkała na swój zegarek. Grupa przeskoczyła na późniejsze standardy Duke'a Ellington'a, które wprawiły wszystkich obecnych w melodyczny, kojący trans a później saksofonista, swoimi solówkami, roztoczył przed nami swoje ciepło i prawdziwą pasję dla instrumentu. Ja i Wybawicielka mojej zbłąkanej duszy, zamówiliśmy po jeszcze jednej lampce. Z oklepanego tematu "opowiedz mi coś o sobie" przeskoczyliśmy na jeszcze bardziej oklepany temat byłych związków. Nigdy nie poznaje się zagajanej osoby tak dobrze, jak w wyniku rozdrapywania ran i masochistycznej katorgi wspominania o swoich byłych. Dziesiątki tego rodzaju rozmów nauczyły mnie, że nigdy nie wychodzą one nikomu na dobre. Jeżeli związek był totalną pomyłką, to jest Ci przykro kiedy w myślach przechodzisz przez te same wewnętrzne katusze. Jeśli natomiast był udany a mimo tego się zakończył, to jest Ci przykro po stracie czegoś cennego. Profesjonalnie, rozmowę o byłych związkach nazywa się Chujnią z Patatajnią. Choć nie było to przeze mnie niespodziewane, temat przebytych związków przerodził się w luźną rozmowę "o nas". Cierpliwie czekam, aż wysunie mi swoje miłosne żądania, niczym terrorysta w Banku Uczuć. Patrzę w jej oczy, słucham jednym uchem a wypuszczam drugim. W zwolnionym tempie obserwuję jak Wybawicielka przechodzi metamorfozę, przeistacza się w Trucicielkę.
W tym momencie następuje bezsprzeczna i natychmiastowa eksterminacja romansu. To właśnie ta chwila kiedy ludzie z namysłem i bezwzględnością pozbawiają uczucie wolności. Mówią "nie chcę się teraz wiązać na stałe", albo "mam już dosyć szaleństw, szukam czegoś poważnego", albo "potrzebuję tylko seksu i niczego więcej, nie mam czasu na związek", albo "w grę wchodzi tylko partnerstwo otwarte. nie chcę się uwiązać", albo... Bariera, za barierą, za barierą. Odcinają skrzydła własnym uczuciom i zrzucają je z wieżowca. Obtaczają swoje serca w betonowej zaprawie kontroli i spuszczają je na dno koryta rzeki, obserwując spokojnie jak tonie w beznadziei. Każdy chce wiedzieć na czym stoi, czego się spodziewać. Całymi masami zawładnęły kontrolowane romanse. "Pieprz mnie; dziś mnie nie pieprz; pieprz mnie teraz, bo później wychodzę pieprzyć się z kimś innym". Szukanie książąt z bajek i królewien z baśni przez całe lata, odstraszyło ludzi od rzucania się w wir uczuć. Różnice poglądów, rozczarowania zachowaniami i wszelkiej maści zawody miłosne, sprawiły że chcą zdominować spontaniczność a jednocześnie nadal oszukiwać się, że wcale tego nie robią. To nie są czasy romantyzmu, gdzie Romeo i Julia, pomimo wszelkich przeszkód, podziałów i niedogodności, kochają szaleńczo. To dwudziesty pierwszy wiek, bezlitosny okres namaszczony wieczną, zimną kalkulacją, gdzie każdy chce być kochany, ale nikt nie chce prawdziwie się zakochać.

Spoglądam na zegarek chociaż nigdzie się nie spieszę. Robię to kilka razy, tak by zauważyła. Zaczynam przepraszający monolog i wkładam powoli płaszcz. Wyjmuję pieniądze za zamówione przez nas wino, kładę je na środku stołu i starannie zasuwam krzesło. Zanim odchodzę pytam:
- Byłaś kiedyś zakochana ? Prawdziwie zakochana, do szaleństwa ?
- Byłam wystarczająco zakochana, by nie pozwolić już nikomu zranić się tak bardzo - odpowiada stanowczym tonem. Po jej ustach przemknął nikły cień smutku.
- Rozumiem - odpowiadam i nie maskuję swojego powracającego przygnębienia - Czy mogę liczyć na Twój numer telefonu ?
Wyjmuje z torebki pstrokaty długopis pokryty sercami w odcieniach czerwieni, różu i fioletu. Na serwetce wyjętej z pod kieliszka zapisuje kolejno cyfry a następnie podaje mi go bez przekonania.
- Doceniam to, że chcesz być miły, ale oboje wiemy, że nie masz zamiaru zadzwonić - mówi z lekkim uśmiechem na ustach.
- Masz rację. Przepraszam. - odpowiadam spuszczając wzrok.
- Nie przepraszaj. Nic się nie stało... W takim razie do nie usłyszenia. - mówi z sarkazmem w głosie.
- Żegnaj - odpowiadam i wychodzę z powrotem w objęcia zimna.

poniedziałek, 22 marca 2010

"Trawczi Stracił Swój Luz"



Tego poranka obudził się z urwanym krzykiem na ustach. Czuł jak wilgotna koszulka przywiera do jego piersi, kropelki potu spływają ciurkiem po skroniach. Klatka piersiowa unosiła się rytmicznie w przyspieszonym tempie. Nie mógł złapać pełnego oddechu. Opanowało go przerażenie. Nerwowo rozglądał się po pokoju, w którym był sam. Starał się robić coraz głębsze wdechy i wydechy, by opanować lęk i rozszerzyć pojemność płuc. Po paru minutach udało mu się spowolnić pracę serca, wyrównać szarpiące tętno, nie mógł jednak pozbyć się dławiącego uczucia niepokoju. Choć nie wiedział dokładnie dlaczego się denerwuje, czuł jakby jego żołądek miała rozsadzić jakaś niepohamowana, wewnętrzna siła. Kilka ostatnich tygodni jego życia, zdecydowanie odbiegały od normy. Nie pamiętał kiedy po raz ostatni czuł się zrelaksowany i wypoczęty. Na dodatek, ciągle się denerwował z byle jakiego powodu, co było do niego niepodobne. To zrozumiałe, że w życiu człowieka mieszkającego w dużym mieście, z milionowymi masami ludzi, gdzie każdy wiecznie się spieszy i dba wyłącznie o własną dupę, każdemu od czasu do czasu może skoczyć ciśnienie. Każdemu, tylko nie jemu. Całe życie Trawcziego opierało się bowiem na jego wewnętrznym spokoju. Dawało mu ono samoregenerujące się poczucie radości, nieograniczone siły witalne i trzeźwość umysłu w ciężkich chwilach. Już jako bardzo młody człowiek, zrozumiał że przyjmując wszystko na miękko, można załatwić dużo więcej spraw, niż ciągle się denerwując i zamartwiając. Co więcej, ludzie z jego otoczenia naprawdę doceniali jego wiecznie stoicką i nieco olewczą postawę. Choć często miewał odmienne zdanie niż jego znajomi, ciężko denerwować się na kogoś, kto jest zawsze zrelaksowany i spokojny. Pozostawał taki, nawet w obliczu nieuchronnej klęski. Luz był jego mianownikiem. Nie istotne jak wielki stres czy problem w postaci licznika stawał na jego drodze, mianownik zawsze przeważał. Jedni mówili o nim "wieczny optymista", inni "totalnie wyluzowany koleś". Jego ulubioną frazą, której używał zdecydowanie za często, było "stary, wyluzuj".

Coś się jednak zmieniło. Najpierw zauważył, że zdarza mu się nie utrzymywać własnych nerwów na wodzy w rozmaitych sytuacjach. Później z przykrością odkrył, że kiedy zaczynał się czymś denerwować, to te uczucia trzymały się go godzinami. Czasami nawet dniami. Na samym końcu dostrzegł, że zaczynają go frustrować naprawdę drobne i niepozorne rzeczy. Stał się, jak to mówią, kłębkiem nerwów a to z kolei sprawiało, że czuł się bardzo nieszczęśliwy. W pełnej konsternacji, Trawczi usiadł na brzegu łóżka, gapiąc się we własne stopy. Były zaczerwienione i gdzieniegdzie pokryte kropelkami potu. Nawet jego własne stopy zaczęły się denerwować. Chłód oplatał jego nadal pokryte potem ciało a skóra w mgnieniu oka pokryła się gęsią skórką. Złapał za pierwszego z wielu papierosów, które wypali dzisiejszego dnia. Ostatnio palił zdecydowanie za dużo. Zaciągał się długo i głęboko, powoli wypuszczając dym kącikiem ust. Starał się wygenerować nieco śliny, by zwilżyć wyschnięte po nocy podniebienie i usta. W połowie papierosa naszła go myśl, której nie dało się opisać innymi słowami, jak tylko przerażająca. Nadal gapiąc się w swoje rozognione stopy zaklął na głos pod nosem "kurwa mać", a zaraz później smutek i tkwiąca w zębach fajka odebrały mu głos i wyszeptał sam do siebie "straciłem to" i wiedział, że miał rację. Stało się. Trawczi stracił swój luz.

Stopień Pierwszy: Zaprzeczenie.

Po chwili jednak, ta myśl wydała mu się kompletnie absurdalna. Nie można przecież tak po prostu stracić coś, co było w Twoim krwiobiegu przez całe dwie dekady. To fizycznie niemożliwe. To prawda, że w jego życiu przybyło ostatnio sporo stresu, ale żeby utracić luz...? Tak nagle...? "Nie, nie, nie" pomyślał zaciągając się nerwowo papierosem. Wypalił go już niemal do samego filtra, chwycił więc za paczkę i wyciągnął kolejnego, po czym odpalił go bez chwili namysłu. "Nie ma bata" myślał dalej, "przecież ja i luz byliśmy jednym od zawsze". Faktycznie byli jednym odkąd tylko pamiętał. Czuł jakby ktoś jednym płynnym ruchem pozbawił go jednego z witalnych organów. Jego ulubionego na dodatek. Jakby ktoś, brutalnie i bez uprzedzenia, wyrwał mu kawałek duszy. Nie mógł tego objąć swoim umysłem. Przecież luz nie był portfelem, z którego ktoś może Cię okraść. To część Ciebie, Twoje jestestwo. Przez chwilę przeszło mu przez myśl, że może wcale nie stracił luzu, tylko go zgubił gdzieś na drodze przeszkód i wyboi życiowych. Ta myśl jednak również wydała mu się zgoła absurdalna, gdyż luz nie jest parą rękawiczek, którą będąc zamyślonym zostawia się na siedzeniu w autobusie. Pozostawało więc tylko jedno logiczne wytłumaczenie...wcale go nie stracił! A jednak nie było w nim ani krztyny luzu, właśnie teraz, kiedy najbardziej go potrzebował. "Nie mogłem go stracić, nie mogłem go stracić", powtarzał sobie odpalając trzeciego papierosa z rzędu. Przygnębienie ogarnęło nie tylko jego umysł, ale także zdawało się przejmować kontrolę nad jego ciałem. Siedział zgarbiony, ze spuszczonymi ramionami i głową zwisającą bezwładnie z karku. Pokój wypełnił się szarymi kłębami dymu, dryfującymi powolnie z jednego kontu pokoju w drugi. Blady świt posyłał przez okno nędzne promienie słońca, ale pomimo tego w pomieszczeniu nadal panował półmrok. Nagle jego ciało naprężyło się jak struna, podniósł głowę i tym razem silnym i zdecydowanym głosem powiedział do samego siebie "Kurwa! Przecież nie mogłem go...

Stopień Drugi: Gniew.

...stracić !!!". Jego twarz stężała i nabiegła krwią. Zaczął nerwowo chodzić po pokoju, zaciągając się bez przerwy i wydmuchując małe kłębuszki dymu. Jak ciuchcia na pełnych obrotach. "Dlaczego właśnie teraz ?!?!", krzyczał wyraźnie zdenerwowany, unosząc głowę ku sufitowi i rozkładając ręce w dramatycznym geście. Wyglądał jakby wydzierał się na boga, w którego nie wierzył, obwiniając go za utratę swojego luzu. Poczuł jak gniew, który z sekundy na sekundę rósł w jego głowie, przepływał niczym napięcie elektryczne przez kark, rozprzestrzeniał się w klatce piersiowej i ramionach, kumulując energie w dłoniach, które same zaciskały się w pięści. Palce zwrały mu się w tak silnym uścisku, że złamał trzymanego nadal papierosa w pół a jego część zakończona żarem spadła na dywan. "Kurwa, kurwa!!!", klął jak opętany i gołymi stopami skakał po niedopałku. Sparzył sobie nieco stopę, która piekła teraz nie na żarty a w miejscu gdzie wykonywał swoje sfrustrowane pogo, widniała czarna, wypalona dziura wielkości małej monety. Gniewał się już teraz straszliwie, tak jak gniewają się na siebie kibice piłkarskich drużyn w każdą środę i sobotę popołudniu. Na domiar złego, kiedy zorientował się, że czuje gniew, rozgniewał się jeszcze bardziej. Czuł się oszukany, zdradzony. Całe swoje życie starał się być opanowanym człowiekiem. Rozwiązywał wszelkie konflikty poprzez spokojną rozmowę i myślał co najmniej dwa razy, zanim powiedział komukolwiek coś przykrego. Nie dawał się ponieść emocjom. "Na chuj mi to wszystko było ?!?! Po jaką cholerę tak się starałem ?!?! CO ?!?!", krzyczał jak opętany. Z frustracji uderzył nawet gołą pięścią w ścianę, a kiedy poczuł tępy ból przeszywający jego rękę aż po sam nadgarstek wkurwił się jeszcze bardziej. Dyszał ciężko, jak rozwścieczony byk i nadal chodził w tę i z powrotem po pokoju. "To niesprawiedliwe, niesprawiedliwe, nie, nie, nie..." mamrotał pod nosem, zniżając nieco ton głosu. Znowu zaczynał trzeźwo myśleć i z miejsca przyszło mu do głowy, że nie powinien się denerwować, bo właśnie ten gniew był zarzewiem jego problemu. Szybko stało się też dla niego oczywistym, że nie potrafi normalnie funkcjonować bez swojego luzu. Musiał go posiąść za wszelką cenę. Musiał go jakimś sposobem...

Stopień Trzeci: Targowanie się.

...odzyskać. "Może jeszcze nie wszystko stracone...", pomyślał. Czy mógł rzeczywiście utracić swój luz bezpowrotnie ? W końcu ludzie nie zmieniają się aż tak bardzo, a już napewno nie na tak krótkiej przestrzeni czasu jak kilka tygodni... Nikt też nie rodzi się naturalnie wyluzowany. Wszyscy przychodzimy na świat w krzyku i bólu, głodni i wymęczeni. Dopiero później uczymy się kontroli emocji, nawet tych najbardziej pierwotnych. On sam stopniowo uczył się luzu i opanowania całymi latami. Może więc nie jest za późno, by nauczyć się go od nowa ? To brzmiało całkiem sensownie. Mógłby zaczynać dzień od ćwiczeń oddechowych, zapisać się na jogę, podjąć naukę kontroli gniewu. Mógłby również zapisać się na basen, pływanie zawsze działało na niego kojąco. "Tak! Tak! To mogłoby się udać..." pomyślał odzyskując zarazem iskierkę nadziei. Być może powinien też palić więcej jointów, słuchać wyłącznie stonowanej muzyki traktującej o miłości i pokoju na świecie. Zasadzi sobie drzewko Banzai, które codziennie, rytualnie będzie pielęgnować. Będzie częściej głaskał swojego kota. Wkręci się w klimat Feng Shui, zlokalizuje pozytywne źródła energii w swoim mieszkaniu. "To ma ręce i nogi", mówił sam do siebie wykonując przy tym potakujące ruchy głową. Jest w stanie poświęcić większą część swojego czasu, którego i tak nigdy nie ma, po to by sumiennie się relaksować, żyć w harmonii. Może też rzucić palenie, odstawić alkohol, przestać pić napoje energetyczne...nawet kawę. Żadnych stymulantów. Przerzuci się na herbatki ziołowe. Melisę, Walerianę... Zastanawiał się kiedy i od czego zaczęła się jego zła passa. Każdy wielki pożar zaczyna się od małej iskry. Nie mógł sobie jednak przypomnieć. Nie tylko nie mógł zlokalizować tego momentu w pamięci, ale również nie był w stanie wyszczególnić konkretnego zdarzenia, które amputowało luz z jego organizmu. Siedział tak dobre kilka minut, z opartym łokciem na kolanie i brodą wspartą na dłoni, drapiąc się wolną ręką po potylicy w konsternacji. Tup, tup, tup - usłyszał nagle nad swoją głową. To jego sąsiadka, Pani Tupalska, jak zwykł ją kąśliwie nazywać. Ilekroć starał się na czymkolwiek skupić czy też zdrzemnąć, ona wyczuwała ten moment niczym telepatka i zaczynała swój słoniowaty pochód. Dzień w dzień. Tup, tup, tup. Nie miał pojęcia dlaczego to irytujące dudnienie roznosiło się aż takim echem po jego pokoju. Tup, tup, tup. Czy ona nie miała wyłożonych dywanów ? A może nie uznawała kapci ? Tup, tup, tup, tup, tup... Gniew wezbrał w nim na nowo. Podniósł się na równe nogi i z wyczekiwaniem wpatrywał się w sufit. Przewiercał go niemal wzrokiem na wylot. Dłonie ponownie zacisnęły się w pięści. Tup, tup, tup. "Ja Ci kurwa tupnę, Ty klocu!", krzyknął groźnie ku sufitowi. Ruszył w stronę szafki na przedpokoju, z zamiarem złapania miotły na długim kiju i wystukania o jego sufit a jej podłogę "P-R-Z-E-S-T-A-Ń-K-U-R-W-A-T-U-P-A-Ć" w alfabecie Morse'a , kiedy nagle stanął jak wryty. Ręce opadły mu wzdłóż tułowia i zwisały bezwładnie. Wtedy to zrozumiał. Znowu zdenerwował się z błahego powodu i to podczas myślenia o tym, jak zmienić swoje życie na oazę szczęścia, spokoju i luzu. Spuścił głowę zrezygnowany i zawiedziony. Było za późno. Wszystko już...

Stopień Czwarty: Depresja.

...stracone. Wrócił z powrotem do swojego łóżka i wczołgał się pod kołdrę. Zaciągnął ją porządnie na głowę, uważnie zakrywając wszelkie szczeliny, aż całe jego ciało spowiła ciemność. Nie, to nie była wielka tragedia życiowa... Tylko jedna z tych irytujących rzeczy, którą teoretycznie możesz kontrolować, ale im bardziej starasz się nad nią zapanować, tym bardziej się pogrążasz. Mężczyźnie najtrudniej jest pogodzić się z bezsilnością. Po co nawet próbować, skoro pierwsza lepsza Tupalska niweczy te starania, szybciej niż zdoła policzyć od dziesięciu w dół żeby się uspokoić. Przerażał go fakt, że nie potrafił już być sobą, nie poznawał swoich własnych zachowań. Przez samą tą myśl robił się zupełnie zobojętniały, niezdolny do żadnych produktywnych czynności. "Skoro nie potrafisz nawet być samym sobą, to co niby miałbyś potrafić ?" - prowadził podpierzynowy, wewnętrzny monolog a tupanie bezlitośnie zagłuszało jego własne myśli. Nadal go to denerwowało, ale najzwyklej w świecie nie miał już siły bardziej się tym przejmować. Czuł, że już nigdy nie pozbędzie się frustracji a z wiekiem będzie ona tylko narastać na sile. W końcu obrośnie straszną skorupą zgorzknienia, która odgrodzi go od wszystkich ludzi, tych dalszych i co gorsza, tych najbliższych. Stanie się strasznym kutasem, do którego boi się zachodzić nawet listonosz. Tym starym znienawidzonym dziadem, z którego naśmiewają się wszystkie dzieci z okolicznych domów i o którym tworzy się fikcyjne legendy. Po kilku latach jego sąsiedzi zapomną, że niegdyś był bardzo wyluzowany, kury domowe będą wymyślać plotki, na temat tego co doprowadziło go do obecnego stanu. Będą zmyślać coraz barwniejsze historie, kompletnie wyssane z palca: że miał dobrze prosperującą firmę, która zbankrutowała z dnia na dzień; albo że wyjechał walczyć na wojnie i jej okrucieństwo zmieniło go na zawsze; albo że miał żonę i dwie małe córki, które zginęły w wypadku samochodowym, z jego winy bo prowadził po pijaku... Wiedział, że jeśli nie będzie nosił w sobie luzu, to gniew z konsumuje go doszczętnie. Cała ta kontemplacja, sprawiała że miał ochotę zakopać się pod kołdrą jeszcze głębiej. Biedny dureń panikował już na całego. Im więcej o tym myślał tym bardziej zapadał się w sobie. Nie było dla niego ratunku. Jego system immunologiczny, którym był niekończący się luz, został bezlitośnie zmiażdżony przez białaczkę gniewu. Jedyne co w tej chwili mu pozostało, to...

Stopień Piąty: Akceptacja.

...pogodzić się ze swoim marnym losem. Jakkolwiek bardzo nie podobałby mu się ten stan rzeczy, to już się zaczęło, już się stało. Oszukiwanie się dalej, zwiększyło by tylko ciężar ostatecznej porażki. Czas spojrzeć prawdzie w oczy, ten dzień musiał kiedyś nadejść. W końcu problemy, które skrzętnie magazynował w swojej głowie przepełniły czarę. Wypalił się, choć myślał że to nigdy nie nastąpi. Łudził się, że zawsze będzie potrafił zachować dystans w obliczu problemu, choć dobrze wiedział, że nawet psychiatrzy chodzą do innych psychiatrów, by zrzucić z swych barków brzemię wysłuchiwania o ludzkich nieszczęściach. Nie jest nikim wyjątkowym. Zestarzał się i sczerstwiał, jak wszyscy inni. Czuł podświadomie, że to jest początek jego końca. "Jeśli nie możesz z nimi wygrać, przyłącz się do nich" - pomyślał z ironią. Czasy kiedy beztrosko stawiał czoła wszelkim wyzwaniom minął. Przestał być Trawczim. Od tej pory będzie znany pod imieniem Zrzędzący Smut, ale cóż... Będzie po prostu kolejnym sfrustrowanym życiem facetem, jakich pełno. Pewnie w końcu stanie się zdziwaczałym samotnikiem. Kupi wtedy psa, by ktokolwiek dotrzymywał mu towarzystwa. Nie polubi tego psa, gdyż będzie bezustannie przypominał mu o jego samotności, ale też pies nie będzie go lubił, bo nikt nie lubi zgorzkniałych marud. Oboje będą udawać, że są dobrymi przyjaciółmi z braku lepszego zajęcia. Będzie nieszczęśliwym człowiekiem, ale widocznie było mu to pisane.

* * *

Trawczi ponownie przysiadł na krawędzi łóżka i tkwił tak w stuporze żałości na samym sobą. Nie mógł się zebrać do kupy, żeby cokolwiek zrobić, po tak fatalnym poranku. Patrzył przed siebie, w jeden punkt na ścianie, z rzadka mrugając. Istny obraz nędzy i rozpaczy. Wciąż kompletnie zdewastowany własnym odkryciem, zauważył coś przy wejściu do pokoju. W drzwiach, na progu, kątem oka zauważył jednorazową siatkę, z której wyłaniał się słoik z plastikową nakrętką. Obok niej stał Luz. Ot tak po prostu. W pełnym zdziwieniu, Trawczi rozdziawił lekko usta i otworzył oczy tak szeroko, że wyglądały jak denka dwóch literatek. Przez głowę przeleciało mu milion pytań, ale będąc nadal w stanie osłupienia, zdołał wymamrotać jedynie:
- Gdzieś Ty był... ?
- Skończyła Ci się kawa...poszedłem na stacje benzynową dokupić... - odpowiedział niepewnie Luz, widząc jego zmarnowaną twarz - Coś się stało ?
"Coś się stało ? Coś się kurwa stało ?!?!" - powtórzył w myśli Trawczi zupełnie otępiały, nie wiedział nawet od czego miałby zacząć. W końcu otworzył usta, jakby chciał mu to wszystko wygarnąć, ale jedyne co się z nich wydobyło to zdławione prychnięcie suchego powietrza. Zakrył swoją twarz dłońmi, po czym przeciągnął nimi z góry na dół, rozciągając skórę pod oczami, jakby chciał zetrzeć z niej cały ten koszmar. Po kilku sekundach milczenia, w końcu powiedział:
- Nie. Nic się nie stało. Po prostu następnym razem nie znikaj tak bez uprzedzenia, okej ?
- Okej - odpowiedział Luz, choć nie do końca rozumiał o co mu chodzi.
Zbliżył się do łóżka i poklepał go niematerialną ręką po ramieniu, a gdy tylko to zrobił, twarz Trawcziego przestała się napinać a jego ramiona rozluźniły się.
- Stary, wyluzuj - powiedział Luz i choć Trawczi był odwrócony do niego plecami, czuł że się uśmiecha.

piątek, 12 marca 2010

"Bordello Alternativo"



Co się dzieje, kiedy Twój pomysł przeradza się w rzeczywistość ? Kiedy stworzona wyłącznie przez Ciebie strona internetowa, w pierwszym miesiącu swojego istnienia notuje ponad sto tysięcy odwiedzin ? Co jeśli po trzech miesiącach funkcjonowania jest już na językach absolutnie wszystkich ? Co się dzieje, kiedy po pierwszym roku egzystencji w sieci, Twoje "dziecko" przynosi dochód powyżej miliona, po trzech latach pięciu milionów, po pięciu - trzydziestu... ? Co jeśli po sześciu latach ekspansja Twojego pomysłu na skalę światową jest nie tyle ekscytująco możliwa, co najzwyklej oczywista ? Wtedy, przestajesz bezustannie myśleć o rozroście. Nie pracujesz już więcej nad poprawkami i niedociągnięciami własnego produktu. Nie myślisz dniami i nocami nad dodatkami i sugestiami użytkowników. Wtedy zaczyna się prawdziwe życie...

Kupujesz mieszkanie, z którego nikomu nie chce się wychodzić na zewnątrz. Wypełniasz je telewizorem, szerszym niż rozpiętość Twoich ramion, łóżkiem będącym w stanie pomieścić całą Twoją rodzinę, systemem audio tak głośnym, że zrywa ludziom gacie z dupy samą siłą dźwięku... Sprowadzasz zagraniczne auto, z siedzeniami obitymi skórą tak delikatną, że od samego jej dotyku mężczyźni dostają mimowolnego wzwodu a kobietą nastroszają się sutki. Pojawiasz się na wykwintnych bankietach, na których nie znasz nikogo, ale wszyscy znają Ciebie. Słowem które definiuje Twoje nowe życie, staje się "prywatne". Masz prywatne stoliki w restauracjach, prywatnego krawca i fryzjera, prywatne usługi telefoniczne i internetowe, prywatnego asystenta, którego wyłącznym zadaniem jest prewencja grymasu niezadowolenia na Twojej twarzy. Kobiety, których nigdy nie poznasz chciałyby się z Tobą przespać choć raz. Mężczyźni, których nigdy nie ujrzysz biorą Cię za wzór sukcesu. Każdy, absolutnie każdy, chciałby mieć prywatny numer Twojego telefonu komórkowego, tylko po to, żeby móc się nim pochwalić przed innymi. Zanim przekroczysz granicę trzydziestu lat, osiągasz prestiżowy status społeczny, który onieśmiela ludzi do tego stopnia, że nie patrzą Ci się w oczy przy prostej konwersacji. Co się dzieje, kiedy możesz mieć wszystko, wszystkich, wszędzie ? Przestajesz marzyć, przestajesz pragnąć.. a ludzie którzy nie marzą i nie pragną umierają od środka.
Tęsknisz za poczuciem bycia przeciętną jednostką, normalnym człowiekiem. Przyziemnym i anonimowym. Wiesz jednak, że nie ma powrotu. Nawet gdybyś rozdał wszystko co zdobyłeś, utracił cały majątek, nie zostaniesz zapomniany. Nie zostawią Cię w spokoju. Twoje nazwisko wbiło się w medialną matnię. Prasa kocha ludzi sukcesu, ale jeszcze bardziej kocha ich porażkę, upadki, poniżenie. Kto zresztą chciałby się pozbyć swoich pieniędzy, słodkiej niezależności, niekończących się wygód... Stajesz się więźniem własnej, elitarnej egzystencji. Problemy większości ludzi nie są Twoimi problemami. Obojętniejesz. Piękne kobiety, idealne boginie, same wpraszają się do Twojego łóżka, a rano same się z niego wykopują. Drętwiejesz. Pieniądze nie przestają napływać choć nie robisz już kompletnie nic produktywnego. Czujesz pustkę. Wszyscy chcą być Twoimi przyjaciółmi i spędzać z Tobą czas. Przesiąka Cię nuda... Ty pragniesz tylko pragnąć, ale już nie potrafisz. Pochłania Cię autodestrukcja.

Pijesz więc alkohol hektolitrami. Smak pięćdziesięcioletniego koniaku wypitego poprzedniej nocy, zmywasz jeszcze starszym winem wytrawnym, zanim umyjesz zęby. To bez znaczenia. Sztab ludzi dbający o Twoje interesy zrobi wszystko byś nie cierpiał z powodu kaca, byś nie miał opuchniętych powiek i by Twoja skóra twarzy była czysta i miała zdrowy, pseudo naturalny kolor. Zaczynasz wszczynać burdy, być opryskliwy dla ludzi, celowo potrącać ich ramieniem... To na nic. Ochrona żadnego miejsca pracy, żadnego lokalu czy sklepu, nie pozwoli skrzywdzić jednego ze swoich najważniejszych klientów nikomu. Sięgasz więc po używki choć od samego początku nie są niczym specjalnym. Masz je na wyciągnięcie ręki, ma je każdy i zawsze. Elegancko ubrani dilerzy, będą wkładać w Twoje dłonie woreczki z kokainą za darmo, tylko po to by móc nawiązać kontakty z ludźmi z Twojego otoczenia i zbijać dziesiątki tysięcy tygodniowo. To już nie jest tematem tabu. Nie musisz się z nimi ukrywać. Możesz wciągać, żachać, palić, połykać i szprycować się przy wszystkich. Jesteś człowiekiem pod wielką presją, Twoje życie jest przepełnione stresem, Twój kalendarz jest pełny po brzegi. Masz prawo sobie poużywać tak samo ja wszyscy inni, każdy to zrozumie. Możesz w duecie wciągać kokę z księdzem, z jednej srebrnej łyżeczki do herbaty i nikt nawet nie mrugnie. Dezaprobata ominie Cię szerokim łukiem. Spłynie po płaszczu twych pieniędzy i sławy, jak drobny wiosenny deszczyk. Możesz się nawet stać mordercą. Tak, możesz kogoś zabić, jeśli masz na to ochotę. W więzieniu siedzą wyłącznie biedacy. Zastępy prawników, którzy za Twoje pieniądze mają zamiar wybudować swoje domki letniskowe nie pozwolą Cię skrzywdzić. Adwokaci kochają milionerów-zabójców. To tak jakby ktoś zaprosił ich do kąpieli w wannie wypełnionej banknotami. Wybronią Cię z absolutnie wszystkiego. Kupią Ci nawet sędziego jeśli będzie trzeba. Powiedzą, że w momencie kiedy popełniałeś domniemaną zbrodnię, w rzeczywistości pieprzyłeś ich własną żonę a ona to potwierdzi... Jesteś nietykalny. Jesteś kuloodporny. Jesteś powszechnie kochany. Jesteś martwy.

* * *

Jako przedstawiciel gatunku, który dąży do kopulacji nie koniecznie kierowanej prokreacją, szybko uczysz się tych kilku prostych zasad wpływających na dynamikę kontaktów międzyludzkich: pieniędzmi można kupić seks, seksem można zdobyć pieniądze i co najważniejsze, pieniędzmi można kupić absolutnie wszystko.

* * *

Jechał tam nie po raz pierwszy, ale pomimo tego czuł się bardzo podekscytowany i nie mógł usiedzieć w jednym miejscu. Gdy w końcu dojechał do domniemanego celu podróży, szofer zaparkował przed budynkiem opery i pospiesznym krokiem okrążył samochód by otworzyć dla niego drzwi. Powiedział mu by odebrał go za trzy i pół godziny, po zakończeniu spektaklu. Skierował się prosto do kasy, gdzie czekał na niego wcześniej zarezerwowany bilet. Po odwieszeniu płaszcza do szatni, podszedł do baru. Zamówił kieliszek Hennesey i zapytał barmana o tylne wyjście, z którego mógłby skorzystać po spektaklu. Nie było to nic nadzwyczajnego dla ludzi jego statusu, którzy chcieli uniknąć niepotrzebnego tłoku i nagabywania przy wyjściu. Po otrzymaniu wskazówek, skierował się do sali koncertowej. Wszedł na swój wynajęty taras balkonowy, dokończył szybko drinka a następnie zawrócił, użył innego wyjścia i opuścił budynek. Na tyłach opery czekał na niego czarny samochód z przyciemnionymi szybami. Okno od strony kierowcy opuściło się na kilka centymetrów i usłyszał niski głos mężczyzny, który zaprosił go do środka. Po zamknięciu drzwi, usłyszał kliknięcie centralnego zamka, a wnętrze auta rozświetliło się przytłumioną czerwienią. Wyciągnął rękę do małego barku na przeciwko niego i chwycił jeden z kryształowych kieliszków. Szybka, oddzielająca go od kierowcy, była jak zwykle zasunięta. Czarne okna, które nie przepuszczały żadnego światła, skutecznie uniemożliwiały mu orientację w terenie. Samochód ruszył z miejsca i włączył się do ruchu. Nalał sobie kieliszek koniaku i cierpliwie czekał aż dotrą do celu.

Gdy samochód stanął w miejscu, usłyszał ponowny szczęk zamka i po kilku sekundach drzwi otworzyły się jednym płynnym ruchem. Wysiadł i mimowolnie rozejrzał się dookoła siebie, choć wiedział dokładnie czego się spodziewać. Znajdowali się w ciemnym, podziemnym garażu, w którym nie było żadnych innych aut. Pokaźnych rozmiarów mężczyzna, w czarnym garniturze z dopasowaną czerwoną koszulą i czarnym krawatem, w czerwonej nylonowej pończosze na głowie, zamknął za nim drzwi i bez słowa wskazał mu przyjaznym gestem by skierował się do windy. Stanęli ramię w ramię w niewielkich rozmiarów, chromowanym pudle a wielkolud nacisnął jeden z guzików na tarczy. Znajdywało się na niej tuzin przycisków z których żaden nie był oznaczony i za każdym razem kiedy tu przyjeżdżał, jego kierowca wciskał inny z nich. Sami kierowcy również zmieniali się regularnie i wnioskując jedynie z ich budowy ciała, był przekonany że nigdy nie był wieziony przez tego samego szofera dwa razy z rzędu. Kiedy drzwi windy rozsunęły się na oścież obaj wystąpili z niej na bordowy dywan w złociste finezyjne wzory i wąskim korytarzem skierowali się do recepcji. Czekająca tam kobieta w satynowym szlafroku, na ich widok podniosła się leniwie ze swojego wygodnie wyglądającego fotela, oparła się oboma łokciami o kontuar i splotła palce zakończone długimi czarnymi paznokciami, po czym oparła na nich swoją idealną kształtną głowę. Zza poły szlafroka, wyzierał jej zadziornie sterczący sutek, otoczony ciemnobrązową brodawką. Była kompletnie naga. Mówiono o niej, że jest grubo po sześćdziesiątce...wyglądała natomiast jak najbardziej świeża i ponętna trzydziestka. Nie używała makijażu, była kompletnie naturalna. Każdy jej ruch zawierał w sobie skoncentrowaną dawkę seksapilu, nie pozbawionego wrodzonego wdzięku i gracji. Jej wiecznie rozpuszczone, kruczoczarne loczki były idealnie ułożone a zarazem wyglądały jakby nigdy nie były modelowane. Wyglądała nieziemsko, nienaturalnie, wręcz metafizycznie. Gdybyś miał głowę pełną niedorzeczeństw i spodziewał się ujrzeć choć raz w swoim życiu morską syrenę czy leśną nimfę, to wyglądałaby tak jak ona. Miała na imię Bianca i była burdel mamą w tym nieprzeciętnym przytułku uciech.
- Witam Pana ponownie - powiedziała Bianca uśmiechając się szeroko.
- Miło mi znowu panią widzieć - odpowiedział odwzajemniając uśmiech, po czym pocałował ją w wierzch dłoni. Była gładka i pachniała perfumami.
- Na co ma Pan ochotę dzisiejszego wieczoru ? - zapytała nie przerywając uśmiechu i wskazując mu ogromną księgę, której strony przewracał tak wiele razy.
Owa księga formatu A3 była tak naprawdę swoistym elektronicznym menu ofert, stylizowanym na książkę. Otwierasz ją w połowie i Twoim oczom ukazują się dwa ekrany ciekłokrystaliczne, działające na zasadzie touch pad'u. Rozwijasz zakładkę zatytułowaną "Menu" i pojawiają się rzędy wypełnione "daniami". Oferty serwowane przez mężczyzn są zaznaczone na czarno a przez kobiety na czerwono. Nazwy ofert są nawiązaniami do fizycznego wyglądu osoby, która ma Cię obsłużyć. Przejeżdżał palcem po liście zastanawiając się czego dzisiaj spróbować... Rosyjski Bóbr na Zimno, oznaczał raczej oziębłą, wschodnioeuropejską kobietę z gęstym owłosieniem łonowym. Tajskie Młode Melony - to młodziutka dziewczyna z Tajlandii z pokaźnym biustem. Afgański Wąż Pyton, naprawdę był określeniem na arabskiego pochodzenia mężczyznę z potężnym chujem. Chińska Panda Wielka W Sosie Cytrynowym - to etykietka przyczepiona chińskiej kobiecie przy kości, która uwielbia pissing. Afrykańska Kolba Kukurydzy w Maśle - to dojrzały czarny mężczyzna, który spuszcza się olbrzymią ilością spermy... Są ich tam dziesiątki. Wchodząc dalej, w specyfikacje "potrawy" w mniejszych okienkach ukazywały się najróżniejsze atrybuty danej osoby: kolor skóry, oczu i włosów, kształt ciała i twarzy, genitalia, biust, nawet zwieracz... Można przybliżać, oddalać i obracać pod każdym kątem wyselekcjonowaną część ciała. Mogłeś zobaczyć wszystko, tylko po to byś poczuł satysfakcję jeszcze zanim przejdziesz do konsumpcji.

Ostatnie, inne niż wszystkie, okno przeznaczone jest na "Atrybut Specjalny". Miało kształt elipsy i towrzyszył mu niewielki, aczkolwiek treściwy, opis danego atrybutu. To właśnie kwestia owych atrybutów różniła to miejsce od każdego innego, jakie odwiedza się w celu zażycia płatnych rozkoszy cielesnych. Jeżeli jesteś zainteresowany regularnym seksem, znanym z własnej alkowy, czy to z kobietą, mężczyzną czy dzieckiem, trafiłeś pod zły adres. Jeśli przyszła Ci chęć na mały skok w bok, trójkąt czy orgietkę, to miejsce nie było dla Ciebie. Chcesz jedynie wpaść, puknąć kogoś na szybko i zniknąć ? Poszukaj innego lokalu. W tym burdelu wszystko było wyjątkowe, poczynając od atmosfery, przez wystrój i koncept, aż po same kurwy i kurwiszony. Tutaj nikt nie trafiał przypadkowo. Jeśli byłeś majętnym człowiekiem, na wysokiej pozycji społecznej, który w życiu doświadczył już niemal wszystkiego i nadal czuł niedosyt, to prędzej czy później ktoś polecał Ci właśnie to miejsce i dawał numer telefonu. Dzwonisz, mówisz kiedy i gdzie mają Cię odebrać oraz jak mają przygotować dla Ciebie pokój. Za nic nie płacisz z góry, kwestia pieniędzy nie jest w ogóle poruszana. Gdyby nie było Cię na to stać, nie trafiłbyś do tego miejsca. Na koniec każdego miesiąca, przelewasz odpowiednią kwotę na konkretną fundację charytatywną, która nieoficjalnie należy do nich a później możesz sobie jeszcze to niezdrowe jebanie odpisać od podatku, co zawsze przyprawia Cię o uśmiech na twarzy.
Wertując kolejne specjały w końcu zdecydował się na Nordyckiego Kolibra na Twardo, a gdy zwrócił swoje oczy w kierunku Atrybutu Specjalnego, jego usta rozwarły się odruchowo w poczuciu zdziwienia i ciekawości zarazem. Uśmiechnął się do siebie i pokręcił głową z boku na bok cmokając. Był wyraźnie zadowolony. Kiedy przeniósł wzrok z powrotem na Biancę, trzymała przed nim otwartą na oścież walizkę, w której na małych haczykach zawieszone były pończochy w najrozmaitszych kolorach. Po krótkim namyśle zdecydował się na ciemnowiśniową i po wyjęciu jej z walizki założył ją sobie na głowę. Bianca, wyraźnie zadowolona z jego wyboru, uśmiechnęła się i mrugnęła do niego porozumiewawczo okiem. Powiedziała jeszcze na odchodnym "miłej zabawy", kiedy jego kierowca zaczął prowadzić go przez sieć pomieszczeń.

Wyglądało to mniej więcej tak, jakby każde piętro było ogromną halą poprzedzielaną strzępami kusej zasłony. W zasięgu wzroku, nie było widać ani jednej solidnej ściany. Pospinane razem zasłony tworzyły zarówno pomieszczenia jak i niezliczone korytarze. Zewsząd dochodziły krzyki, jęki i pomruki rozkoszy. Zasłonki były na tyle cienkie, że można było przez nie dostrzec kontury oraz rozróżnić poszczególne kształty, a jednocześnie na tyle gęsto utkane, że zauważenie jakichkolwiek detali graniczyło z cudem. Prowizoryczne, barwne pomieszczenia, zapewniały jedynie namiastkę intymności. Doznawało się uczucia, jakby nagle wkroczyło się do ogromnego haremu w którym wszyscy pieprzą się wspólnie i osobno zarazem. Nie można było dostrzec kto jest w pokoju obok, każdy korzystający z usług miał zaciągniętą na twarz pończochę, każdy był tu incognito, niemniej jednak wiedział, że są to ludzie wysokiego statusu społecznego, którzy są tu wyłącznie z powodu swoich hedonistycznych potrzeb oraz by dzielić się z innymi swoimi szaleństwem. Ludzie tacy jak on sam.
- Już prawie jesteśmy na miejscu - powiedział zapobiegawczo kierowca zauważając zniecierpliwienie na jego twarzy.

Mijali kolejne pokoje. Jego uwagę przykuł jeden z nich, obleczony w krwisto czerwone zasłony. Pomieszczenie było dobrze oświetlone i zauważył, że podłoga wydaje się nieco nierówna i wypiętrzona. Spod jednej z zasłonek wysypywały się na zewnątrz trociny. Bez trudności rozróżnił kontur grubego mężczyzny, który klęczał i wspierał się na łokciach oraz drobnej kobiety siedzącej za nim na prostym krzesełku. Brzuch mężczyzny przesuwał się miarowo w górę i w dół po podłodze, rozgarniając trociny na dwie równe kupki. Na jego szyi spostrzegł opaskę z kolcami, która musiała być obrożą, z przyczepionym krótkim łańcuchem, trzymanym na drugim końcu przez kobietę. Zaciągała co jakiś czas, szarpiąc niemiłosiernie a jednocześnie wkładała swoją, nieregularnych kształtów, nogę w odbyt mężczyzny. Pamiętał ją dobrze - Udka Koreańskiego Kurczaka na Ostro. Zamiast lewej nogi, posiadała protezę ortopedyczną, którą na potrzeby pracy, zamieniała ze specjalnie przystosowanymi gumowymi drążkami, drewnianymi kołkami czy szklanymi bolcami z wypustkami. Była królową analnego fistingu, choć w tym przypadku chodziło raczej o footing. Mężczyzna jęczał przeraźliwie z bólu, ale co jakiś czas dało się słyszeć jego szept - "proszę, nie przestawaj". Po drugiej stronie znajdował się pokój w kolorze chabrowym, co zdecydowanie uniemożliwiało dostrzeżenie czegokolwiek poza konturami ludzi. Pomimo ciemniejszego odcienia przesłony, bez problemu rozpoznał Syjamskie Ozory na Słodko. Sam często je zamawiał. Były to siostry bliźniaczki zrośnięte ze sobą w połowie tułowia. Ich specjalnością była podwójna rozkosz oralna i w tym rodzaju miłości nie miały sobie równych. Siostry siedziały na podłodze podpierając się rękoma za plecami a ponad nimi stał nagi mężczyzna z szeroko rozstawionymi nogami i głową zadartą ku sufitowi. Obrabiały jego kakaowe oko i chuja jednocześnie. Wyglądało to mniej więcej tak jakby pik nadziewał się od góry na kier. Jego wzrok przeniósł się dalej na sterylnie białą zasłonę zachlapaną bordową farbą, do złudzenia przypominającą krew tętniczą, za którą mógł dostrzec przynajmniej tuzin po podwieszanych łańcuchów i haków. Pokój musiał wyglądać jak wnętrze starodawnej rzeźni. W samym centrum pomieszczenia stał potężnej budowy mężczyzna z imponującymi wypukłościami muskulatury na całym ciele. Patrząc na kontur głowy zauważył również, że był łysy i miał sumiaste zakręcane wąsy. Obok niego, zawieszona niczym w powietrzu, znajdowała się chuda kobieta z rozpostartymi rękoma i nogami, niczym rozgwiazda. Skierowana była głową w dół, przez co włosy opadały jej na twarz a piersi swobodnie zwisały ku ziemi. Mężczyzna posiadał hak zamiast prawej dłoni, który przebity był przez skórę na plecach kobiety. Nie poruszała się praktycznie wcale, a przewleczona przez hak skóra rozciągała się na dobre dwadzieścia centymetrów. To właśnie on, do spółki z łańcuchami, umożliwiał jej lewitowanie ponad powierzchnią. Kobieta oddychała głęboko, jak gdyby próbowała się zrelaksować. Zatrzymał się i obserwował tą statyczną rzeźnicką scenę jak zahipnotyzowany. Poczuł ciężar dłoni na swoim ramieniu i usłyszał ściszony głos kierowcy: "następny pokój jest pański".

Zatrzymali się na przeciwko nieco uchylonej kotary w kolorze matowej czerni. Stanął na przeciwko wejścia i odwrócił się w stronę swojego opiekuna.
- Dziękuję za pańską pomoc. Myślę, że stąd trafię już sam. - powiedział sarkastycznie i uśmiechnął się do kierowcy.
- Zna pan zasady. Może pan robić na cokolwiek ma pan ochotę. Prosiłbym jednak by zanadto jej pan nie uszkodził. Jest dla nas bardzo cenna... - usłyszał w odpowiedzi, po czym kierowca z kamienną twarzą obrócił się w kierunku jednego z korytarzy i odszedł.
W miejscu gdzie stał jego opiekun, naprzeciwko wejścia do jego pokoju, znajdowało się pomieszczenie obleczone w zasłonę koloru słonecznikowej żółci. Coś co na pierwszy rzut oka wydawało się meblem o dziwacznym kształcie, okazało się kobietą, prawdopodobnie cierpiącą na genetyczny defekt stawów. Obserwował sekwencję jej kolejnych ruchów. Najpierw zrobiła mostek, później złapała się za kostki i podciągnęła głowę tak głęboko, że jej czoło dotykało pięt. Ciało kobiety było wygięte do tego stopnia, że przypominało dużą literkę "O" z piersiami sterczącymi z jej jednego boku i wypiętą pochwą na szczycie. Mężczyzna wbijał się w nią swoim penisem na stojąco, wyraźnie delektując się każdym pchnięciem. "Muszę tego spróbować następnym razem" pomyślał, po czym uchylił czarną kotarę i wszedł do pomieszczenia.
Podłoga obłożona była dywanem, tego samego koloru co zasłony. Na środku pokoju rozstawione były dwa krzesła zrobione z czerwonego szkła i duża walizka podróżna białego koloru. Na jednym z nich siedziała szczupła, wysoka kobieta, która śledziła go wzrokiem od samego wejścia. Wszedł za niewielki czerwony parawan ustawiony w koncie pomieszczenia i pospiesznie rozebrał się do naga. Z wewnętrznej kieszeni płaszcza wydobył lateksową maskę z dwoma rozporkami na wysokości oczu i niewielką okrągłą siateczką umiejscowioną w obrębie ust. Owa siatka była nie tyle ozdobą, co niewielkim urządzeniem działającym na zasadzie vocader'u, który nadawał jego głosowi nienaturalnie niski ton. Ściągnął z twarzy pończochę, która zdążyła zwilgotnieć od jego przyspieszonego oddechu. Usiadł na wolnym krześle i zaczął powoli i dokładnie oglądać siedzącą przed nim kobietę. Miała blond włosy związane w kucyk, piękną twarz, błękitne zimne oczy i wyraźnie zarysowane kości policzkowe. Również nie miała na sobie żadnego odzienia, za to jej sutki zaklejone były na krzyż czarnymi postrzępionymi kawałkami taśmy izolacyjnej. Alabastrowa skóra wyraźnie kontrastowała z kotarami. Teraz z bliska zauważył rany pokrywające jej całe ciało. Były ich dziesiątki. Małe różowe blizny naznaczały wszystko poza nieruchomą twarzą. Cierpiała na rzadką odmianę choroby Wrodzonej Obojętności na Ból z Anhydrozą nazywaną w skrócie CIPA, która sprawiała że nie była zdolna do odczuwania jakiegokolwiek bólu, ale również różnic temperatur. To, co na co dzień było dla wszystkich wynaturzeniem medycznym, tutaj funkcjonowało jako Atrybut Specjalny. Jej ciało naturalnie reagowało na obrażenia jak każde inne, toteż pracowała tylko raz na trzy miesiące, w przerwach lecząc swoje liczne rany. Kobieta, mechanicznym ruchem, schyliła się ku walizce i otworzyła na oścież, obracając ją jednocześnie ku niemu. Jej zawartość przypominała skrzyżowanie ekwipunku budowlańca i cyrkowego tresera lwów: obcęgi, pejcze, rękawiczki z ogumieniem po wewnętrznej stronie dłoni, szpicruty, młotki, baty i gwoździe najróżniejszych rozmiarów. W pierwszej kolejności założył rękawiczki, a następnie chwycił kobietę pod pachy i energicznym ruchem postawił ją na równe nogi. Kopniakiem odsunął krzesło, które potoczyło się w jeden z narożników pomieszczenia. Lodowatym tonem nakazał przybrać pozycję kolankową, jak dziecko w łonie matki, co posłusznie uczyniła. Chwycił za największy z dostępnych pejczy i zaczął miarowo okładać ją po plecach. Obchodził ją dokoła jak wygłodniały sęp i raz po raz znienacka chłostał ją po łopatkach i kości ogonowej, na początku wolno i spokojnie a później coraz bardziej zaciekle. Kobieta nie odzywała się ani słowem i tkwiła w tym samym miejscu jak posąg. Odrzucił w końcu pejcz i chwycił za długą szpicrutę którą smagał ją po pośladkach i udach. Rany na plecach zdążyły się już otworzyć i krew zaczęła spływać na jej wystające żebra, formując karmazynowe rowki. Szpicruta nadal przecinała ze świstem powietrze - chlast, chlast, chlast. Obijał je tak długo, aż jej oba pośladki stały się kompletnie nabiegłe od krwi pod skórą i przypominały dwie miąższowe półkule arbuza. W końcu zaprzestał i zmęczony opadł na swoje krzesło koło walizki. Próbując wyrównać oddech sapał nieprzerwanie a vocader w jego masce przekształcał te odgłosy w zwierzęcy ryk. Kobieta chciała przewrócić się na plecy, ale powstrzymał ją kładąc stopę na puchnących pośladkach. Nie chciał patrzeć na jej twarz, wyglądała zbyt młodo i niewinnie. Zaciągnął duży haust powietrza i dźwignął się na równe nogi. Złapał za parę długich gwoździ i młotek. Uklęknął przy jej głowie, chwycił kawałek skóry poniżej nadgarstków między dwa palce i wcisnął w niego gwóźdź. Następnie chwycił młotek i zaczął go systematycznie wbijać przez ciało, dywan, aż po samą podłogę. To samo zrobił z drugą ręką, skutecznie unieruchamiając kobietę, która nie skrzywiła się z bólu nawet przez chwilę. Od napięcia przebitej skóry, rozczapierzyły się jej palce. Wyglądała teraz jak konający Jezus, tyle że bez krzyża. Uklęknął w końcu za nią, podciągnął jej biodra do góry i zaczął pieprzyć jej nabrzmiałą dupę. Każde kolejne, energiczne pchnięcie rozszerzało rany przebite gwoździami a kiedy w końcu poczuł, że jego jądra pęcznieją do granic możliwości i zbliża się wielki finał, wyskoczył z jej wnętrza jednym płynnym ruchem i zaczął tryskać jak szalony, zraszając jej otwarte rany. Gdy wypróżnił się do ostatniej kropli, zniknął na chwilę za kotarą i powrócił z grawerowaną papierośnicą i złotą zapalniczką w dłoni. Wyczerpany padł na dywan, śmiejąc się sam do siebie w przypływie euforii, a jego radosny chichot pobrzmiewał po pokoju jak złowieszczy rechot. Próbując złapać oddech odpalił papierosa, a później jeszcze jednego i kolejnego. A kiedy odpoczął na tyle by jego serce przestało wyrywać się z piersi, poczuł że jego kutas ponownie sterczy, nabiegły krwią, rządny dalszych wrażeń. Odwrócił głowę w stronę kobiety, która nadal przygwożdżona do podłogi, czekała w tym samym miejscu z wypiętym tyłkiem. Czerwono - biała maź skapywała z jej ciała na dywan. Nachylił się do jej ucha i zniekształconym, metalicznym głosem powiedział:
- Masz szczęście dziecino. Tatuś jest dzisiaj w formie.

* * *

Kiedy wychodził głównym wejściem z sali operowej, zauważył dreptającego niecierpliwie szofera, próbującego dostrzec go w tłumie. Wsiadł do samochodu, wyciągnął się na skórzanym miejscu dla pasażera i głęboko odetchnął z wyraźnym zadowoleniem.
- Mniemam, że widowisko przypadło panu do gustu ? - zapytał retorycznie szofer, widząc szeroki uśmiech na jego twarzy.
- W rzeczy samej - odpowiedział nadal się uśmiechając. - To było istne katharsis.
- Za pół godziny powinniśmy dojechać do pańskiego domu.
Czuł się niesamowicie zrelaksowany a jednocześnie pobudzony. Krew żywo buzowała w jego krwiobiegu a oczy świeciły się radosnym blaskiem.
- Bez pośpiechu. Nie jedziemy jeszcze do domu. Zrób rundkę dookoła centrum miasta i otwórz dach. Wpuść trochę świeżego powietrza, mamy dzisiaj piękną noc.