wtorek, 24 lutego 2009

"Chill the fuck out"




Chill the fuck out to jest coś, na czym przyłapała mnie moja kobieta, swym bystrym trzecim okiem. Jest to nie tylko moje sytuacyjne powiedzonko, ale również stan w którym poniekąd się znajduję, kiedy niby nadal jestem wyluzowany, lecz jednak nieco podminowany. Tym razem nie chodzi o bieg wsteczny i powrót do natury stylem bitników ani zawierzaniu swojego serca Jah w klimacie rastafariańskim. To etap, w którym za późno na radosne pląsy, pod melodyjny głos Boba Marleya. Włącza się Peter Tosh, niby łagodnie zachęcający "...got to legalize it and I will advertise it", lecz jednak w tym samym momencie mierzy w swoją publiczność specjalnie przerobioną gitarą, w kształcie karabinu AK 47. Sztuka delikatnego nacisku. Tym właśnie jest "chill the fuck out". Uśmiech w sobie noś. Taką dewizą kieruję się w życiu. Jestem zagorzałym fanem motywu "peace, love and respect". Nadchodzą jednak momenty, w których ogarnia mnie zwątpienie. Skoro nie udało się Jezusowi, to jaką ja mam szansę ? Tym bardziej, że nie potrafię stąpać po wodzie... Ludzie słuchali Gandhiego, ale to Hitler zmienił obliczę świata. Społeczeństwo nie chce widzieć chillu. Nie chce go przyjąć do swojego serca. Stany Zjednoczone, na przełomie lat 60' i 70'-tych chyba najbardziej zbliżyły się do tego stanu, lecz jak to zwykle bywa, miłość została ostatecznie stłamszona przez nienawiść.

Dla nikogo nie jest tajemnicą fakt, że Polska potrzebuje duchowej rewolucji i mentalnego odrodzenia. Na to nie ma co czekać. Te zmiany potrzebne są teraz, ponieważ kulawe inicjatywy w tym kraju nawarstwiają się w tempie ekspresowym, niczym gówno w kiblu dworca centralnego. Wszechobecna zawiść i nienawiść, która cechuje nasz naród, nie wprowadza niczego konstruktywnego. Zamiast tego zjadamy swój własny ogon. Wieczny wkurw zabija nas od środka. Chill bracie. Chill siostro. Koniec wstawania z łóżka lewą nogą i porannej, marsowej miny. Potęga chillu polega na tym, że poprzez zmianę ducha ulepszasz siebie. Tak więc chill wydaje się naturalną częścią nas samych. Częścią zagubioną w ciemnych zakamarkach naszej duszy, przygniecionych smutkiem, biedą, bezsilnością. Brakującym, piątym elementem. Nie lękajcie się jednak owieczki, gdyż przychodzę z zieloną pochodnią w dłoni, pomóc wam odnaleźć wasz wewnętrzny chill. Te słowa nie są prośbą. To apel, a zatem...

...chill the fuck out, wredna gębo polityki! Ja nie zaniedbam obowiązku, w odróżnieniu od Fisza. Ktoś może to nazwać gówniarskim, niedojrzałym pomysłem, niemniej jednak uważam, że każde zebranie sejmowe powinno się zaczynać od przymusowego, grubaśnego lolka, który krążyłby między ławami sali obrad. Nie martwiłbym się o merytoryczną część zebrania, ponieważ w dzisiejszych czasach, postulaty i obwieszczenia płynące z sejmowej mównicy, przypominają łkania kurwy brudnodajki w delirium na kacówie. Nie może być już chyba gorzej. Chętnie przeznaczyłbym na ten szczytny cel część moich podatków. Jestem pewien, że zwiększyłoby to frekwencję posłów, przyczyniło się do zmniejszenia ilości sporów a i transmisje telewizyjne byłyby znacznie ciekawsze. Muszę przyznać, że byłaby to metoda skrajnie drastyczna, ale i podmiot nie jest najłatwiejszy. Politycy mają serca czarniejsze niż ropa. Schorowani męczennicy, cierpią na: stwardnienie zawistne, zapalenie wyrostka złotówkowego i ostrą psychozę moralną. Tego nie leczy się uśmiechem i dobrym słowem.

Chill the fuck out, skierowane do konfederacji Radia Maryja. Na miejscu szatana zrobiłbym porządną burdę, za utożsamianie mętnej literatury Browna czy Rowling z przesłaniami rodem z piekieł. Chill the fuck out Ojcze Dyrektorze. Może to i literatura dolnych lotów, ale młodzieńcza dłoń w końcu złapała za książkę, co w dobie Naszej Klasy, Playstation 3 i M jak Miłość, zakrawa niemal na cud. Polityka i religia zaczynają się kształtować na obraz zarazy, panoszącej się w całym narodzie. Infekcja złej myśli. Jeżeli ktoś chce kroczyć drogą polityki czy religii, nie ma żadnych przeciwwskazań. Trzeba się tylko wyzbyć strategii "zniszczyć wroga". Waszym wrogiem jest społeczeństwo, które tworzycie wy sami. Proszę zaprzestać siania fermentu w kraju, bo tym właśnie jest konotacja religii z polityką. Historia co krok przypomina nam, że jest to raczej kiepski pomysł. Czemu służyć ma wykorzenianie darwinizmu ze szkół, na rzecz konceptu chrześcijańskiego ? Dlaczego polska literatura klasyczna, zostaje wyparta z kanonu, przez biografię papieskiej postaci ? Na jaką cholerę wciskacie ocenę z religii na świadectwa maturalne ? Z przekory ? Dla poklasku starszego pokolenia ? Czy to kolejna demonstracja władzy ? Chill the fuck out !

W Polsce zawsze istniał system pasożytniczy. Jeżeli ktoś wspiął się na szczyt pagórka socjalnego, musiał pociągnąć za sobą tasiemcowy sznur ludzi, żerujących w mniejszym lub większym stopniu na jego sukcesie. Obecnie, wszelkie sprawy przybierają obrót zdecydowanie antagonistyczny. Bóg na rzecz Darwina. Religia kosztem oświaty. Z ławki rezerwowej wchodzi Karol Wojtyła, murawę opuści upupiony Witkacy. Tym właśnie sposobem dochodzimy do sedna problemu. Oklepanej jak twarz boksera, tolerancji. Wszerz i wzdłuż jak okiem sięgnąć, Polska wręcz kipi tolerancją. Spytaj kogokolwiek na ulicy: "Ja, proszę pana jestem bardzo tolerancyjna. Lubię murzynów, słucham Snoop Dogga. Poznałam też jednego geja na czacie. Bardzo miły, całkiem normalny człowiek. Każda dziewczyna chciałaby mieć przyjaciela geja". Jesteśmy częścią Europy, aczkolwiek nadal obawiamy się przyjęcia europejskiego stylu życia nie wspominając już o ich jednostce monetarnej. Fuj. Powoli otwieramy się na inne kultury, tylko jakoś nie za bardzo lubimy mniejszości narodowych. Z zasady ich kategoryzujemy: Rumun - żebrak, Ukrainiec - złodziej, Rusek - gangster. Czarni są w naszym kraju tylko po to, by w rozgrywkach wyręczać naszych sportowców jak zaniemogą. Chińczycy sprzedają nam groszowe towary na rynkach. Wietnamczycy odgrzewają nam Sajgonki. Każdy ma swoje miejsce w stadzie. Homofobia w Polsce również nie istnieje. Chyba, że homoseksualista pod maską Tinkyego Winkyego zbliży się do naszych dzieci. Spotkałem w swoim życiu dziesiątki gejów i żaden nie nosił torebki. Chodziło pewnie o to, że nieszczęsny Teletubiś lubił dobierać damskie części garderoby do futerka, ale okrzyknięcie go transseksualistą nie ma takiej siły wyraz jak przyklejenie mu łaty pedała. Akceptujemy także wszelkiej maści subkultury. Z ich członkami pijemy w tych samych barach, jemy w tych samych restauracjach. Choć głęboko w duszy każdy wie, że: hip hopowcy to narkomani, grunge to brudasy, skini to rasiści, metalowcy to sataniści, dresiarze to złodzieje, grafficiarze to wandale, punkowe chłopaki są zawsze najebane a punkowe dziewczyny sypiają z kim popadnie. Bez wyjątku. To nie jest uprzedzenie tylko wiedza powszechna. Na szczęście wszyscy są zwolennikami równouprawnienia. Kiedy Szczuka podała do wiadomości publicznej, że jest feministką, wcale nie straciła oglądalności. Dla całego narodu natomiast, stało się jasne dlaczego nie ma partnera oraz dlaczego jest taką wiecznie wkurwioną, zimną suką. Dosyć sarkazmu. Te przykłady można mnożyć bez końca. Co gorsza, młode pokolenia tylko podzielają te schematy.

Chill i tolerancja idą w parze. Jedno nie może istnieć bez drugiego. Polska tak bardzo stara się przepoczwarzyć w stylowy kraj na kształt zachodni. Kopiujemy Stany Zjednoczone na każdym kroku, od struktur zarządzania firmami, przez odzieżową modę, po wspólną politykę zagraniczną przeciwko terrorowi, mając nadzieję, że zaadoptują nas jako swojego małego, europejskiego brata. Nie wystarczy jednak założyć bandanę w biało-czerwone pasy i gwiazdy czy nakarmić rodzinę Big Macami na śniadanie, by prowadzić zachodni styl życia. Pominęliśmy jeden z najważniejszych czynników. Polskim chłopakom brakuje luzu. Bolec z "Chłopaki nie płaczą" jednak był na dobrym tropie.

Chill the fuck out panowie i panie. Łypanie na każdego nienawistnym wzrokiem do niczego nie prowadzi. W naszym kraju powstaje istna przepaść międzypokoleniowa. Świat ludzi zaledwie kilka lat młodszych ode mnie, nie jest już moim światem. Tę wyrwę czasoprzestrzenną można jednak zredukować. Wzajemny szacunek poprzez akceptację i empatię jest do tego kluczem. To z kolei można osiągnąć mając zchilloutowany, otwarty umysł. W ten sam sposób dochodzi się do tolerancyjnej postawy wobec innych. Nikt nie rodzi się z tolerancją zaszczepioną w genach, dojrzewa się do niej latami. Wszystko jest jednak w zasięgu ręki. Osobiście Brzytwa poleca palenie kruszonego leopolda w białym szalu z rana na dobry początek dnia (czynność proszę powtarzać dopóki nie ujrzycie w lustrze postaci na kształt misia koali) i wieczorem dla spokojnego snu. Jeśli na kogoś lepiej działa terapia muzyczna, masaże, wonne olejki czy też pospolita lewatywka proszę się nie krępować. Módl się jeżeli to Cię relaksuje. Później wymień się poglądami z człowiekiem zupełnie innym od Ciebie. Rozwijaj się i kwestionuj wszystko.
Just chill the fuck out and have an open mind.

wtorek, 17 lutego 2009

"Doceń Żula"



Istnieli niemal od zawsze. Ludzie-karaluchy egzystujące w zasyfionych kątach każdego miasta. Tworzą nieformalną cyganerię społeczeństw, pielęgnowaną pokoleniami. Na miejsce starych przychodzą młodzi, mimowolnie wspomagając nieprzerwaną kontynuację cyklu. Wyklęci przez innych ludzi, żyją nieistniejąc zarazem. Masowa wzgarda i brak akceptacji ich stylu bycia, sprawiła że zwykło się ich omijać szerokim łukiem i ignorować. To zadziwiające, jak łatwo wyprzeć niektóre fakty z ludzkiej świadomości. Jakby całe zastępy ludzi nauczyło się patrzeć na skały, nieruchomo stojące przez lata w tym samym miejscu, wmawiając sobie że to tylko powietrze. Choć przecież każda dzielnica, każde osiedle i każde podwórko, posiada swoją żulerską kastę. Żule nie mają nic do stracenia, bo utracili już wszystko co mieli. Unikani przez znajomych, odtrąceni przez sąsiadów, wyparci z własnych rodzin. Brzydcy, niechciani i nielubiani. Ekskrementy narodów. Tak łatwo w dzisiejszych czasach przyczepiać etykietki. Z panem nie chcę mieć nic do czynienia, bo jesteś pan zataczającą się zakałą społeczeństwa, niechlujną, bezrobotną kupą brudu i na domiar złego, pierdolisz pan od rzeczy. Ile razy, będąc dzieckiem, zdarzyło wam się przechodzić koło żula i zapytać swojej matki: "dlaczego ten pan tam leży?". Ile razy usłyszeliście z jej ust słowa: " nie przejmuj się, to tylko pijak". To przecież nie człowiek, to pijak. Mnie to zawsze zastanawiało, dlaczego ten żul co upadł i zapomniał się podnieść, jest nazywany pijakiem a nie człowiekiem, bo jak dla mnie zawsze wyglądali łudząco ludzko.

Dzisiaj już wiem, że różnica pomiędzy żulem a przeciętnym członkiem społeczeństwa jest taka, że żule bez cienia skruchy potrafią się napierdolić w biały dzień na widoku a cała reszta pije w ukryciu, w barach lub zaciszu domowym. Spójrzmy prawdzie w oczy, w tym kraju wszystko robi się przy wódce. Świętuje chrzciny dzieci i opłakuje śmierć rodziców. Mniej lub bardziej świadomie, jesteśmy uczeni picia od najmłodszych lat. Kiedy przekracza się granicę bycia człowiekiem który pije a żulem ? Granica jest względna. Stajesz się żulem, kiedy inni mają Cię za żula. Degradacja poprzez ocenianie tworzy żuli każdego dnia. Dlatego tak bardzo ludzie dążą do picia w ukryciu. Ja, stawiam stanowczy sprzeciw etykietkom. Tak jak wszyscy, mam swoje słabości i akceptuję ich społeczne brzemię. Idąc dalej tropem tego pełnego hipokryzji polskiego myślenia, muszę się określić jako alkoholik, narkoman i seksoholik ze słabością do papierosów. Tak samo jak większość uczniów szkół gimnazjalnych, średnich i wyższych. Toteż zachęcam do przysyłania mi paczek z cegłami drogą pocztową a ja wam oszczędzę czasu i sam się ukamienuję.
Z własnych obserwacji, mogę z całą stanowczością stwierdzić, że poważny problem alkoholowy, dotyka najczęściej ludzi o niebywałej wrażliwości. Uzależnienie od alkoholu, nie może być traktowane w tych samych kategoriach nałogu, co choćby narkomania. Myśląc o fazie wstępnej sięgania po dajmy na to wódę, nikt nie budzi się pewnego dnia, czując że jak się nie najebie to go rozsadzi od środka, jak to bywa w przypadku dragów. To życie napędza ciągi alkoholowe. Potoki nieszczęść, tragedie życiowe, bankructwa... Każdy żul ma swoją historię.
Od momentu, w którym zrozumiałem, że Podwórkowe Żurki nie są ucieleśnieniami samego szatana, zacząłem coraz śmielej rozmawiać z nimi, kiedy nadarzała się okazja. Ilekroć miałem nieco czasu do poświęcenia, wdawałem się z nimi w zażarte dysputy. Innymi razami, wysłuchiwałem ich grzechów, niczym spowiednik w konfesjonale. Niekiedy wymienialiśmy się myślami na dane tematy, żartowaliśmy i piliśmy ramię w ramię dla towarzystwa. Ponieważ żuli nie trzeba szukać, bo zawsze są gdzieś w okolicy, przez kilkanaście lat udało mi się poznać ich całe mnóstwo. Drobnych złodziei paliwa, wykolejeńców losu, bankrutów, bezdomnych, utalentowanych obiboków, sfrustrowane głowy rodziny i osiedlowe kryminalne legendy. Ich nie trzeba szukać, sami Cię znajdą. Jeśli na dodatek możesz im dorzucić do ćwiarteczki, odstąpić szluga lub po prostu ich wysłuchać, staniesz się ich najlepszym, półgodzinnym przyjacielem. To co zawsze podobało mi się w żulerskiej gadce, była ich kompletna, naga szczerość, brak skrępowania czy tematów tabu i przerażający naturalizm ich wypowiedzi. Taka rozmowa, jest niczym sesja terapeutyczna, gdzie można zdjąć swoją maskę, gdzie można mówić o wstydliwych rzeczach, których nie mówi się najbliższym przyjaciołom, być przesadnie wulgarnym, gdzie żadna ze stron nie będzie sztucznie uprzejma. To wzajemna sesja, podczas której można dotknąć swej pogardy własnym sumieniem i zatopić się w nieszczęściu drugiej osoby. Nie nazwałbym tego słowem "katharsis", aczkolwiek niesie ona w sobie dozę ukojenia.
Zdaję sobie sprawę z tego, że przedstawiony przeze mnie obraz żula śmierdzi patosem. Nie chodzi mi również o gloryfikację żulerskiego stylu życia, to byłoby zbyt obrazoburcze. Mówię raczej o zatrzymaniu się w pędzie i chwili kontemplacji, nie ocenianiu książki po okładce, otworzeniu się na drugiego człowieka. Zawsze patrzyłem na nich jako ludzi doświadczonych życiem, w taki czy inny sposób. Poprzez opowieści posmakowałem ich losu. Słuchałem o tym jak przeżyć na ulicy, jak kraść części samochodowe, jak korzystać z usług przydrożnej kurwy, jak pić wódkę więziennym stylem by starczała na dłużej i jak skutecznie żebrać o pieniądze. Były też konwersacje wyższej wartości: filozofie Nietzschego, Kanta czy de Sade, prawdziwy obraz obozów koncentracyjnych, dyskusje na temat literatury klasycznej, bohaterskie opowieści drugiej wojny światowej, jak doceniać wolność wyboru, przegląd funkcjonalności ustrojów politycznych, jak czasem lepiej słuchać serca niż rozumu i jak szanować kobiety i ich wrodzoną dobroć. Raz nawet, żul przygotował mnie do sprawdzianu z historii na podwórkowej ławce.

Ilu ludzi na świecie, tyle historii w eterze. Jednym razem nasłuchacie się o stęchłym smrodzie więziennej pryczy, innym o awangardzie powojennego teatru polskiego. Nie nawołuję do szanowania kogoś, kto nie ma szacunku do samego siebie. Nie nakłaniam do wielbienia śmierdzących żebraków. Nie chcę wszczynać rewolty na tym polu. Jednak czasy degradacji ludzkiej, minęły wraz z okresem wojennym. Nie nakładajmy na siebie społecznych barier, nie zamykajmy się nawzajem w szufladkach. Oni to również my. Pijący czy nie pijący, styl życia nie jest wyznacznikiem wartości człowieka. Nikomu zdaje się nie przeszkadzać wczytywanie się a nawet bezwarunkowe poszanowanie, dla słów spisanych przez Hemingwaya czy Hłasko, pomimo tego że alkohol odgrywał kluczową rolę w ich życiu i twórczości. Czy ich alkoholizm był "lepszy" niż innych ludzi ? Ja wiem, że jeśli spotkałbym Charlesa Bukowskiego na podwórkowej ławce i miałbym okazję przy rozmowie najebać się z nim do nieprzytomności, nie zastanawiałbym się dwa razy. Doceń żula.

niedziela, 8 lutego 2009

"Poranek Reklamożerców"




Otworzyłem oko z pierwszymi, niemiłosiernymi dźwiękami dobiegającymi z radio budzika. Stare czarne pudło nuciło „Ain’t no sunshine when she’s gone…” głosem dyfterytycznego starca, zniekształconym przez pękniętą membranę głośnika. Bezlitośnie łypało na mnie zakurzonym cyferblatem, wypełnionym pionowymi i poziomymi kreseczkami koloru czerwonego, do złudzenia przypominającymi wadliwe chromosomy. Wciągnąłem sporą dawkę powietrza, aż nozdrza napięły się niczym struny a wypuszczając je ustami, wycedziłem przez zęby głuche „ja pierdole”, które utonęło w pokrywającej mnie nadal puchowej kołdrze. Choć według standardów starzenia się powinienem być z rana pełen energii, przesuwałem się flegmatycznie po podłodze w moich pluszowych kapciach łamiąc reguły młodości. Niczym leniwy łyżwiarz, sunąłem po PCV w kierunku czajnika, mówiąc sam do siebie pod nosem jak w półśnie. Wypuszczałem w nieco stęchłe po nocy powietrze serię zbolałych przekleństw, jakby utylizacja tych słów z mojego umysłu miała zaowocować poprawą samopoczucia.

Dwadzieścia parę wiosen ledwo na karku, a ja w duchu zachowywałem się jak pomarszczony, parapetowy społeczniak. Fajka. Tost z dżemem. Kawa. Fajka. Artykuł o kolejnym pedofilu w gazecie. Fajka... Codzienny poranny rytuał, który pewnie został mi zaserwowany w genach, wryty w nie niczym dłutem, kilka pokoleń temu. Przymusowa, druga kawa daje pretekst do dwudziestominutowej prostytucji z kineskopem. Nie oglądam tak naprawdę. Moja masochistyczna podświadomość jednak, łaknie tego pustego obrazu, by przyćmić jarzmo trudu dnia dzisiejszego. Konsumpcjonizm zaszczepiany w tele-szmacie, sprawia że bieleją mi kłykcie od zaciskania dłoni w pięści. Lista najświeższych tragedii i czas na reklamy.
Na początek mikrofalowe cudo. Głos faceta po czterdziestce próbuje mi wmówić, że kanapka z kurczakiem, na oko zrobiona z gumowego tworzywa, parująca na białym talerzu niczym rogal psiego gówna na świeżym styczniowym śniegu, jest pyszna, szybka w przygotowaniu i na dodatek pożywna. Na końcu przekonującym tonem dodaje: „Wiesz, że tego pragniesz!”. Chcę go dopaść i nakarmić tymi pomyjami. Niech się bydle pożywi na mój koszt. Nie mam czasu na sączenie dalszej nienawiści, ponieważ tematyka reklam zmieniła się, ze spożywczego ścierwa na przybornik męskiego kurwiszcza. Mam jeszcze dziesięć minut. Łapczywie chłepczę chłodną kawę. Podpalony, nie wiem kiedy, papieros wędruje maniakalnym zygzakiem od ust do popielniczki i z powrotem. Gałki latają wściekle w orbicie oczodołu z nadmiaru adrenaliny we krwi. Gotowy na drugą rundę, wyciągam szyję do przodu, tańczę zaciekle wzrokiem po ekranie... Powraca głos niemal jota w jotę jak ten poprzedni. Zaraz po nim kolejny. Niby ludzki, przyjazny a jednak przepełniony tą tanią sztucznością. Przez chwilę igra ze mną myśl o mediach, które dobrały się do urządzeń klonujących. Kolejne hasła wypadają potokiem z magicznego pudła: „Nivea, zapach prawdziwego mężczyzny”, „Gillette, męska precyzja golenia”, „Nowe, dwudrzwiowe BMW. Wodzi mężczyzn na pokuszenie”. Koncerny prześcigają się w udowadnianiu tezy, że jak nie kupię tego a tego produktu, to jestem cipa a nie facet. Mam się poczuć bez nich bezwartościowy. Zupełnie jakby już ojcowie ojców naszych ojców nie mieli nam nic do przekazania na temat męskości, jej reguł i przywilejów, ponieważ sami byli szmaciarzami. Ty za to możesz być Bogiem, jak zaprenumerujesz Men’s Health, zarzucisz świński różowy blezer na białą koszulę i dokooptujesz lniane nachy do kostek. Nie zapomnij nawoskować czuprynę, ogolić pachy i zpumeksować zgrubiały naskórek pod stopami. Bez tego nie da rady.

Pamiętam, że konsumpcjonizm nękał mnie już we wczesnych latach podstawówki. Dzieciaki „wybrańcy” zapieprzały w nowiutkich butach Nike, kupionych tak od niechcenia, przez ich zakrawacionych ojców i zagarsonkowane matki. Nie szło już nawet o ten blichtr. Te buty błyszczały wówczas własnym blaskiem. Było w nich coś magicznego, pomimo tego, że były szyte przez te same chińskie i koreańskie dłonie co nasze rozklejające się podróbki z rynku. Odgrażaliśmy się z kolegami, że gdybyśmy biegali w Nike, nigdy nie potykalibyśmy się na bieżni, bo taki mają przyczep do gruntu! Skakalibyśmy wyżej, kopali silniej... Pewnie gdyby były to czasy naszych pierwszych pościelowych starć z dziewczynami, to w tych butach rżnęlibyśmy się też o niebo lepiej... Już wtedy telewizja, tak bardzo, najebała nam w głowach.

Z myśli krążących wokół jądra manipulacji wyrwał mnie widok dna kubka. Kawa zniknęła. Reklamy też się skończyły i nastąpił powrót do listy tragedii dnia dzisiejszego. Dwadzieścia minut przepadło bez śladu. A teraz trzeba wstać, pomyślałem, iść do pracy i zarobić dla nich te pieniądze, następnie pokornie je oddać w zamian za niepotrzebne produkty i wrócić po więcej. Poczułem się jak grupowo zgwałcona zakonnica a nie brałem jeszcze porannego prysznica. Głos pudla z porannych wiadomości życzy mi miłego dnia...

"Miasto"




„Bardzo delikatny jestem na kacu..."

Choć poranne, świeże powietrze obiecująco napełnia płuca nadzieją, odradzające się słońce nie pozostawia już żadnych złudzeń. Niczym pięcioletni szczyl znęcający się nad robakiem, wkłuwa swe promieniste szpilki w moje oczy. Drętwieje i nie chcę stawiać kolejnego kroku, w kierunku przystanku autobusowego. Posklejane poranną ropą oczy, wyłupiają się z twarzy, jak gdyby to mogło pomóc w zrozumieniu kolumn szmatławca, jakim jest „Metro”. Łuskanie ochłapów informacji z bezpłatnego dziennika, który chcąc nie chcąc, stał się najsilniejszym, opiniotwórczym medium społeczeństwa. Zgroza. Karawan sztywnych ciał wiezie je do prac, szkół, sklepów... Czuję reklamówkę wypchaną warzywami, rytmicznie punktującą moją szczękę. Jest też chrząkanie z westchnieniami. Właśnie doświadczyłem kombinacji zaczepnej, komunikatu pozawerbalnego, który niósł ze sobą jasny przekaz: „powinieneś ustąpić miejsca, Ty skurwysynu!”. Chcę być w nadmorskiej miejscowości, gdzie ludzie przemieszczają się rowerami. Chcę kojącej bryzy. Chcę suchego, ciepłego piasku na moich stopach i dłoniach. Chcę chociaż wrócić pod kołdrę, owinąć się nią niczym kokonem i zapaść w kilkugodzinny letarg. Udawać, że mnie tu nie ma, bo mnie nie widać, jak wtedy gdy byłem chłopcem. Czy chcę naprawdę?
To stwierdzenie urosło już niemal do rozmiaru mitu, niemniej jednak, prawdziwego życia można zakosztować tylko w mieście. Każde jest inne, oryginalne. Ma wiele twarzy. Miasto nie jest szarą kwadraturą bloków i pętlami asfaltowych ulic. To mozaika ludzi, legend i miejsc sklejanych latami. Miasto nikogo nie pozostawia obojętnym. Może Cię wzmocnić lub zniszczyć. Rządzi się swoimi okrutnymi prawami, na które już żaden z nas nie ma wpływu. Ład i porządek, kontrolują przebieg ludzkiej dziennej rutyny. Bez nich miasto nie ma prawa istnieć. Kiedy Ty pracujesz, miasto pracuje. Kiedy Ty śpisz, miasto zdejmuje maskę pozorności. Tylko wtedy może ujrzeć jego prawdziwą twarz i bezwstydnie upajać się jego nagością. Prawdziwe przebudzenie następuje po północy...

„Oddycha miasto ciemne, otulone snem
Nienasycone łzami...”


Mickiewicz nazwał tę wyrwę czasoprzestrzenną „godziną duchów” i jakże trafne były jego słowa... duchy są obecne i dziady też. Gdy gaśnie sygnalizacja drogowa, pozostajesz sam na sam z bezkresem ulic i tylko żywe, pomarańczowe światło mruga do Ciebie zachęcająco. Możesz ze spokojnym sumieniem złapać lwa za grzywę i trząść jego pyskiem. Jesteś wyzwolony. To co na co dzień piętnowane jest przez społeczeństwa miast, nocą jest mile widziane. Miasto daje niezbędną, pozorną anonimowość. Noc uwalnia od formy i otwiera duszę. Jutro przestaje być istotne. Uwalniają się emocje. Miejska noc, która dla jednych jest labiryntem pełnym niebezpieczeństw, dla innych jest baldachimem, uwalniającym od wstydu i sumienia.

„Normalnie o tej porze, wożę się po mieście...”

Noc ,niczym wrota do innego wymiaru, ukazuje to czego za dnia nie sposób zobaczyć. Tylko tak możesz poznać swoją sąsiadkę, która dorabia prostytucją do pensji podstawowej. Sąsiada, który był profesjonalnym graczem piłki nożnej, a który po śmierci żony stracił zmysły, rozpił się i postrzega chlastanie ramion żyletką jako hobby. Córki, które pieprzą się z byle kim na złość rodzicom. Synów, którzy handlują prochami, żeby kupić młodszemu bratu nowe buty. Miasto nocą ma swoisty gorzko-słodki smak. Nic co ludzkie nie jest mi już obce.

„Ja i Ty, nocne miasta ćmy...”

Stajesz ramię w ramię z duchami i dziadami obu płci, a miasto staje się waszym miejscem terapii grupowej. Dziady rozpromienione etylem koegzystują wtedy z duchami o psychoaktywnych świadomościach. Chrystusy dwudziestego pierwszego wieku, uśmiercające swoje ciało z powodu grzechów ludzkich. Przyświeca wam wspólny cel. Możecie tańczyć i śpiewać, śmiać się i płakać, wrzeszczeć i milczeć. Możecie utonąć w uściskach nieznanej Wam osoby, niczym jej brat lub siostra, alternatywnie stoczyć bój na pięści, jak zaciekli wrogowie. To bez znaczenia. Ważne jest to, że uwalniacie się od formy. Tylko ten moment liczy się naprawdę, kiedy oboje czerpiecie pełnymi garściami z magii miasta nocnego.
Nie da się zaprzeczyć temu, że niewiele tak jednoczy, jak wspólne knajpy, wydeptane ulice... nawet zaszczane aleje. Gdzie incydenty z nocnych autobusów, przeradzają się w legendy. Gdzie enigmatyczna żulernia i wiecznie narzekające ekspedientki całodobowych sklepów, na żywo tworzą historię. Gdzie ktoś spotkany nocą na ulicy, z rozdartym sercem, bez cienia zażenowania, może Was poprosić o potwierdzenie jego przekonania, że wszystkie kobiety to kurwy. Gdzie każdy może znaleźć kąt dla siebie.

Miasto grzechu, miasto anioła, miasto gniewu, miasto boga. Miasto ma wiele twarzy, lecz jedną ideę. Jest Twoje. Ty tworzysz miasto, miasto tworzy Ciebie. I wyniszczacie się nawzajem. Platoniczną symbiozą.