niedziela, 8 lutego 2009

"Poranek Reklamożerców"




Otworzyłem oko z pierwszymi, niemiłosiernymi dźwiękami dobiegającymi z radio budzika. Stare czarne pudło nuciło „Ain’t no sunshine when she’s gone…” głosem dyfterytycznego starca, zniekształconym przez pękniętą membranę głośnika. Bezlitośnie łypało na mnie zakurzonym cyferblatem, wypełnionym pionowymi i poziomymi kreseczkami koloru czerwonego, do złudzenia przypominającymi wadliwe chromosomy. Wciągnąłem sporą dawkę powietrza, aż nozdrza napięły się niczym struny a wypuszczając je ustami, wycedziłem przez zęby głuche „ja pierdole”, które utonęło w pokrywającej mnie nadal puchowej kołdrze. Choć według standardów starzenia się powinienem być z rana pełen energii, przesuwałem się flegmatycznie po podłodze w moich pluszowych kapciach łamiąc reguły młodości. Niczym leniwy łyżwiarz, sunąłem po PCV w kierunku czajnika, mówiąc sam do siebie pod nosem jak w półśnie. Wypuszczałem w nieco stęchłe po nocy powietrze serię zbolałych przekleństw, jakby utylizacja tych słów z mojego umysłu miała zaowocować poprawą samopoczucia.

Dwadzieścia parę wiosen ledwo na karku, a ja w duchu zachowywałem się jak pomarszczony, parapetowy społeczniak. Fajka. Tost z dżemem. Kawa. Fajka. Artykuł o kolejnym pedofilu w gazecie. Fajka... Codzienny poranny rytuał, który pewnie został mi zaserwowany w genach, wryty w nie niczym dłutem, kilka pokoleń temu. Przymusowa, druga kawa daje pretekst do dwudziestominutowej prostytucji z kineskopem. Nie oglądam tak naprawdę. Moja masochistyczna podświadomość jednak, łaknie tego pustego obrazu, by przyćmić jarzmo trudu dnia dzisiejszego. Konsumpcjonizm zaszczepiany w tele-szmacie, sprawia że bieleją mi kłykcie od zaciskania dłoni w pięści. Lista najświeższych tragedii i czas na reklamy.
Na początek mikrofalowe cudo. Głos faceta po czterdziestce próbuje mi wmówić, że kanapka z kurczakiem, na oko zrobiona z gumowego tworzywa, parująca na białym talerzu niczym rogal psiego gówna na świeżym styczniowym śniegu, jest pyszna, szybka w przygotowaniu i na dodatek pożywna. Na końcu przekonującym tonem dodaje: „Wiesz, że tego pragniesz!”. Chcę go dopaść i nakarmić tymi pomyjami. Niech się bydle pożywi na mój koszt. Nie mam czasu na sączenie dalszej nienawiści, ponieważ tematyka reklam zmieniła się, ze spożywczego ścierwa na przybornik męskiego kurwiszcza. Mam jeszcze dziesięć minut. Łapczywie chłepczę chłodną kawę. Podpalony, nie wiem kiedy, papieros wędruje maniakalnym zygzakiem od ust do popielniczki i z powrotem. Gałki latają wściekle w orbicie oczodołu z nadmiaru adrenaliny we krwi. Gotowy na drugą rundę, wyciągam szyję do przodu, tańczę zaciekle wzrokiem po ekranie... Powraca głos niemal jota w jotę jak ten poprzedni. Zaraz po nim kolejny. Niby ludzki, przyjazny a jednak przepełniony tą tanią sztucznością. Przez chwilę igra ze mną myśl o mediach, które dobrały się do urządzeń klonujących. Kolejne hasła wypadają potokiem z magicznego pudła: „Nivea, zapach prawdziwego mężczyzny”, „Gillette, męska precyzja golenia”, „Nowe, dwudrzwiowe BMW. Wodzi mężczyzn na pokuszenie”. Koncerny prześcigają się w udowadnianiu tezy, że jak nie kupię tego a tego produktu, to jestem cipa a nie facet. Mam się poczuć bez nich bezwartościowy. Zupełnie jakby już ojcowie ojców naszych ojców nie mieli nam nic do przekazania na temat męskości, jej reguł i przywilejów, ponieważ sami byli szmaciarzami. Ty za to możesz być Bogiem, jak zaprenumerujesz Men’s Health, zarzucisz świński różowy blezer na białą koszulę i dokooptujesz lniane nachy do kostek. Nie zapomnij nawoskować czuprynę, ogolić pachy i zpumeksować zgrubiały naskórek pod stopami. Bez tego nie da rady.

Pamiętam, że konsumpcjonizm nękał mnie już we wczesnych latach podstawówki. Dzieciaki „wybrańcy” zapieprzały w nowiutkich butach Nike, kupionych tak od niechcenia, przez ich zakrawacionych ojców i zagarsonkowane matki. Nie szło już nawet o ten blichtr. Te buty błyszczały wówczas własnym blaskiem. Było w nich coś magicznego, pomimo tego, że były szyte przez te same chińskie i koreańskie dłonie co nasze rozklejające się podróbki z rynku. Odgrażaliśmy się z kolegami, że gdybyśmy biegali w Nike, nigdy nie potykalibyśmy się na bieżni, bo taki mają przyczep do gruntu! Skakalibyśmy wyżej, kopali silniej... Pewnie gdyby były to czasy naszych pierwszych pościelowych starć z dziewczynami, to w tych butach rżnęlibyśmy się też o niebo lepiej... Już wtedy telewizja, tak bardzo, najebała nam w głowach.

Z myśli krążących wokół jądra manipulacji wyrwał mnie widok dna kubka. Kawa zniknęła. Reklamy też się skończyły i nastąpił powrót do listy tragedii dnia dzisiejszego. Dwadzieścia minut przepadło bez śladu. A teraz trzeba wstać, pomyślałem, iść do pracy i zarobić dla nich te pieniądze, następnie pokornie je oddać w zamian za niepotrzebne produkty i wrócić po więcej. Poczułem się jak grupowo zgwałcona zakonnica a nie brałem jeszcze porannego prysznica. Głos pudla z porannych wiadomości życzy mi miłego dnia...

1 komentarz :