poniedziałek, 16 stycznia 2012

"Draby i Bandziory"



Była punktualnie szósta po południu, gdy Franciszek włożył klucze by otworzyć drzwi wejściowe, a szczęk odblokowywanych zębatek w zamku został zagłuszony przez donośny dźwięk dzwonów, rozlegający się z wieży pobliskiego kościoła. Uchylił nieco drzwi i z miejsca poczuł swąd stęchłego powietrza, wymieszanego z potem, alkoholem i tytoniem. Przekręcił wszystkie gałki regulujące światło, sprytnie schowane w małej skrzyneczce tuż za drzwiami. Cała knajpa wypełniła się jasną poświatą, tak nienaturalną dla tego miejsca. Wraz z głównym włącznikiem prądu, ożyła wystawka barowa umieszczona za kontuarem a także wzmacniacz i odtwarzacz połączone z głośnikami, strategicznie rozmieszczonymi po całym lokalu. Na końcu, jakby po momencie refleksji, włączyła się stara szafa grająca, w rogu sali, niedaleko baru. Szafa była w całkiem przyzwoitym stanie i działała bez zarzutu, ale tutejsi bywalcy rzadko z niej korzystali. Była postrzegana głównie w kategoriach retro-antyku lub po prostu starego mebla, na którym klienci stawiali pokale zanim wchodzili do kibla.
Głośniki rozgrzmiały nagle zewsząd. Kobieta ze stacji radiowej przekazywała skróty wieczornych informacji, ciepłym i pełnym ekscytacji tonem. Stary barman wyłączył natychmiast wzmacniacz i kobieta ucichła w połowie zdania. Otworzył drzwi na oścież i zablokował małym wysłużonym kołkiem, tak aby jak najwięcej świeżego powietrza dostało się do środka, zanim zaczną napływać klienci. Kierując się w stronę wiekowej szafy, prawą ręką, sięgnął do kieszeni swoich brązowych spodni szytych w kant i wyciągnął rolkę obwiniętą zeszytowym białym papierem w niebieska kratkę. Uchylił rożek jednego z jej końców i wyciągnął jedną, niewielką, mosiężną monetę, która była gładka i nie miała na sobie wybitego nominału. Włożył ją w jedyny możliwy otwór, moneta potoczyła się w dół maszyny a on słuchał cierpliwie jak przemieszczała się z jednego tunelu w następny, aż trafiła na przekładnie pozwalającą na wybranie utworu. Wahał się przez chwilę, nie spieszył ze swoim wyborem. W końcu jego zakrzywiony, chudy i kościsty palec powędrował ku dużemu podłużnemu klawiszowi, przypisanemu utworowi "Bella Bella Donna" Janusza Gniatkowskiego. Wraz z mechanicznym dźwiękiem ramienia maszyny, sięgającego po płytę, szafa grająca rozjarzyła się jeszcze mocniej swoimi jarmarcznymi kolorami, które dziś uchodzą już tylko za przejaw tandety. Elementy w kolorze butelkowej zieleni, jajecznej żółci i jarzębinowej czerwieni, podświetliły się jednocześnie małymi żarówkami umieszczanymi pod nimi co kilka milimetrów, w ten sposób, że najlepiej widoczne były ich centra a kolor stopniowo zamieniał się w czerń cienia na ich krańcach. Gdy igła dotknęła pierwszego zewnętrznego rowka winylowej płyty, całe pomieszczenie wypełniło się nieco trzeszczącym dźwiękiem starej jakości. Odbijając się od szkieł w ramach, chroniących stare czarno-białe fotografie, rozprzestrzenił się po każdym kącie i nawet dalej, przez uchylone drzwi na ulice. Franciszek uśmiechnął się szeroko i nucąc melodię pod nosem do tonu płynącego z szafy, zaczął ściągać krzesła i ustawiać je przy stolikach. Następnie suchą, szarawą szmatką z bawełny, przetarł odrapany, mahoniowy kontuar baru i starł na mokro podłogę. Gdy następnie skończył ze starym, wydeptanym parkietem, ustawił dwa krzesła przy szafie. Usiadł na jednym, a na drugie wyłożył swoje długie nogi, zakończone wypastowanymi brązowymi, nieco topornymi butami z cienkimi sznurówkami. Z kieszeni na piersi jasnoniebieskiej koszuli z długimi rękawami, wyciągnął paczkę papierosów w miękkiej paczce i zapałki. Włożył do maszyny kolejny żeton i tym razem wybrał spokojniejszy piosenkę Przybylskiej - "Miłość w Portofino". Powoli zaciągał się Popularnym bez filtra i cierpliwie czekał aż podłoga wyschnie.

Po godzinie dwudziestej większość stolików zaczynała się wypełniać. Franciszek znał niemal każdego w barze. Był tam również dostatecznie długo, by wszyscy znali jego i cieszył się wśród nich powszechnym poszanowaniem. Stali bywalcy podziwiali go za to, że pomimo swojego ponad osiemdziesięcioletniego wieku, nadal pracuje na pełnym etacie. Prawda była taka, że nie miał tak na dobrą sprawę nic lepszego do roboty. Nigdy się nie ożenił, był bezdzietny i w jego niewielkim mieszkaniu musiał być rozrywką dla samego siebie. Praca pozwalała mu na utrzymywanie kontaktu ze swoimi sąsiadami i dawała przyzwoity zarobek. Franek zawsze wolał zapracować na swój chleb, niż odbierać ochłapy od państwa. Uchodził za wysokiego na tle innych mężczyzn, a jego długie kościste ciało nosiło wyraźne znaki starości. Siwo popielate włosy, zaczesywał na mokro do tyłu, zmarszczki przecinały jego twarz, oszczędzając tylko okolice nosa i wąskich ust. Jego ciało nadal jednak miało w sobie sporo krzepy a dłonie były równie silne jak za młodu. Był człowiekiem starej daty i wyznawał stare zasady. Wiedział, że nie jest już w stanie nic na tym świecie zmienić i pogodził się z tym dawno temu.

Pomimo tego, że żył w innej rzeczywistości niż większość jego klientów, zawsze przywiązywał wagę do niepisanej powinności barmana, rozmowie i przede wszystkim słuchaniu. Franek wiedział bardzo dużo o wielu, zarówno mieszkających w okolicy, jak również osobach, których nigdy nie poznał i nie ujrzał na własne oczy. Ludzie lubili mu się zwierzać, tym bardziej, że potrafił im zawsze udzielić rzeczowej rady, popartej własną i zaczerpniętą od innych ludzi, mądrością życiową. Gdyby urodził się trochę później, to może zamiast służby wojskowej w czasie wojny, wybrałby dalszą edukację i zawód psychologa. Z drugiej jednak strony, ludzie nadal nie ufają psychologom tak bardzo jak barmanom. Bliżej mu było do westernowego karczmarza, niż nażelowanego, opalonego chłopaka, podrzucającego butelki w powietrze w takt muzyki. Kiedyś pracowali tu młodsi barmani, którzy próbowali nauczyć go flair’u, bo stwierdzili, że dziadek żonglujący butlą to niezła beka. Franek nie wiedział o jaką „bekę” chodziło a zawsze powtarzał, że "to czego się nie zna, lepiej nie tykać", więc na wszelki wypadek zaniechał nauk. Miał natomiast dobrą pamięć. Nikt nigdy nie musiał powtarzać swojego zamówienia, nigdy nie oszukiwał na miarkach alkoholi i wiedział jak prawidłowo serwuje się wódkę w literatce, co wbrew pozorom było w dzisiejszych czasach rzadkością. Wiele osób przychodziło do tego baru tylko pić, toteż nikt nie wymagał od niego niczego więcej. Pomimo tego, że nigdy nie stronił od rozmowy przy barze, sam nie był bardzo wylewny. Nikt, nawet sąsiedzi pijący w jego knajpie, nie wiedzieli o tym, że lekarze dali mu najwyżej trzy lata zanim pójdzie w piach. Zaawansowane stadium raka płuc. Winią papierosy. Tyle zdołał zrozumieć. Reszta była dla niego gadaniną łapiduchów, jak zwykł nazywać lekarzy. Nie śpieszył się do grobu, ale jego życie było wystarczająco długie i nie czuł też złości ani żalu. Na skuteczną terapię i tak było już za późno a nie miał zamiaru leżakować jak maluch wśród szpitalnych murów i kadry obcych mu osób. Wolał już umrzeć pracując, wśród ludzi, których znał jak własną kieszeń. Znał nie tylko samych ludzi, ale także większość ich wzlotów i upadków, ich tajemnice i gorzkie momenty. Dzięki temu czuł, że są ludzcy, prawdziwi, taki jak on. Nawet sama knajpa, stara i wysłużona jak on sam, była mu bardzo bliska i ciężko byłoby mu się z nią rozstać. Była miejscem setek zasłyszanych historii, wydarzeń i rozmów, do których chętnie i często powracał pamięcią.

W knajpie, jak to zwykle bywa, pojawiały się rozmaite osoby, choć głównie byli to mężczyźni po czterdziestce i starsi. Nie przychodzili w celach towarzyskich, nikt nie miał ochoty się bawić. Ta knajpa przypominała bardziej trupiarnię, niż miejsce rozrywki. Jedynymi dniami, kiedy atmosfera była nieco bardziej żwawa, były piłkarskie środy oraz pierwsze dni miesiąca, kiedy to mężczyźni przynosili swoje wypłaty, zanim złożą ją na wyczekujące i niecierpliwe dłonie małżonek. Jedni przepijali część, inni starali się przepić tyle ile tylko mogli.
Dzisiejszej nocy stary barman pracował sam. Właściciel lokalu ufał Frankowi i nigdy się na nim nie zawiódł. Wiedział, że pod jego opieką wszystko będzie w jak najlepszym porządku. W dzień taki jak ten i tak nie pojawiało się dużo ludzi i nie było takiej potrzeby, by pracował z nim ktoś jeszcze. Franek, wsparty na łokciach, na kontuarze słuchał jednym uchem żali wylewanych przez jego starego sąsiada, tylko po to by wypuścić je drugim. Znał jego historię aż za dobrze, a ilekroć sąsiad nie wylewał za kołnierz, żalił się na swoją żonę. Poznał ją jeszcze w czasach kiedy występowała w kabarecie i była jedną z tych pięknych i ponętnych kobiet, które nigdy nie musiały sobie same przypalać papierosa. Rysiek nigdy nie należał do przystojnych mężczyzn, co sam usilnie podkreśla, ale robił wówczas dobre interesy na zagranicznej walucie i zawsze miał gest dla uroczych kobiet. Przez dwa lata, z maniakalnym uporem, przychodził oglądać swoją przyszłą żonę w kabarecie i nigdy nie pojawił się z pustymi rękoma. Ona zbywała go raz po raz. Była młoda, czekała na swojego księcia z bajki. Czasy jednak nie były lekkie i tak w końcu Rysiek kupił swoją żonę bukietami świeżych kwiatów, siatkami pomarańczy i złotą biżuterią. Oddała mu swoje ciało, ale nigdy nie zdołał kupić jej serca. Po latach słodko-gorzkiego życia, żona utraciła swoje wdzięki, a wtedy stali się parą niemal obcych ludzi, dzielących to samo mieszkanie. Franek nigdy nie słyszał od Ryśka dobrego słowa o jego żonie, ale z tego co słyszał i ona nie obsypywała go komplementami. Szczególnie teraz, kiedy pracował w fabryce nawozów sztucznych i pieniędzy wystarczało im ledwo na podstawowe warunki bytowe. Na domiar złego, Rysiek wiedział, że żonę trzymają przy nim tylko te ochłapy pieniędzy, które jeszcze zarabiał. Toteż ilekroć trafił się im miesiąc pełen zgryzoty i wszelakiego wzajemnego psioczenia na siebie, Rysiek prosto z fabryki zajeżdżał do baru i pił, aż był kompletnie odrętwiały od alkoholu. To wprowadzało go w jeszcze większe tarapaty w domu, ale twierdził, że to jedyny sposób, żeby żona zbliżyła się do niego na tyle, by mógł ją złapać w pasie, gdy ona będzie go lała po twarzy, i przytulić się do jej ciepłego ciała jak za dawnych czasów. Nikt nie wtrącał się do jego metod i Franek zawsze cierpliwie czekał, aż się zapije bez pamięci i zaśnie na blacie, by wsadzić go w taksówkę, która zabierze go z powrotem do jego żony. Rysiek wiedział, że jest w dobrych rękach i ufał mu bezgranicznie.

Czas płynął leniwie swoimi tokiem a Franek doglądał stolików swoimi spłowiałymi szarymi oczami. Same znajome twarze. Lata nocnej pracy w tym samym otoczeniu, sprawiły, że miał czasami problemy z orientacją w czasie. Dziś jednak musiał być piątek, ponieważ wśród pijących dojrzał przy stoliku Bogdana, tnącego w pokera z jego kolegami z pracy. Wszyscy byli krzepkimi mężczyznami, z szerokimi barkami i potężnymi ramionami. Byli tak nienaturalnie wielcy, że krzesła nikły pod posturami ich ciał i wydawało się cudem, że liche siedziska nie pękają pod ich ciężarem jak zapałki. Twarze każdego z nich zdobiły gęste brody całkowicie zakrywające ich usta, które ukazywały się tylko w momencie kiedy otwierali swoje pojemne paszcze by wypić kolejny kieliszek wódki. Dla nie zaznajomionego oka, mogłoby to wyglądać jak narada wojenna średniowiecznych rycerzy. Wszyscy zebrani przy ich stoliku byli jednak drwalami, a z rycerzami łączył ich tylko codzienny kontakt w pracy z nagą stalą siekierek i pił tarczowych. Bogdan przyprowadzał swoich kolegów w każdy piątek, który był ich ostatnim dniem pracy w tygodniu i zamawiali kilka butelek ciepłej wódki, bo pijąc podczas pracy w lesie do takiej się przyzwyczaili. Potrafili pić bez przerwy całą noc i zazwyczaj opuszczali lokal jako ostatni.

Noc spędzona na pracy upłynęła dosyć szybko i zanim stary barman zdążył się zorientować, w barze zostali tylko drwale, Rysiek, On i jakiś chudy mężczyzna, który siedział zamyślony przy szafie grającej. Franek był pewien, że samotnie siedzący facet nie mieszkał w okolicy a jednak jego twarz wydawała mu się dziwnie znajoma. Przypatrywał się mężczyźnie z ciekawością, próbując go umiejscowić w swojej zwykle niezawodnej pamięci. "Mieszkał tu kiedyś ?" - pytał samego siebie w myśli. "Chyba nie...może służył w mojej jednostce...nie...pamiętałbym...". Z toku myśli wyrwał go stłumiony głos Ryśka, który osunął się jakiś czas temu na kontuar tuż obok niego i mamrotał w swoim pijackim śnie we własny rękaw: "Nie mam wy-płaty. Prze-pił-em! Lej mn-ie po mordzi-e Ty chciwa su-ko!". Odwrócił się znowu w stronę nowego gościa. Mężczyzna siedział w półcieniu, w bezruchu, już od dłuższego czasu. Nagle podniósł się ze swojego krzesła, wyciągnął z kieszeni garść drobniaków i wrzucił jedną z monet do szafy. W opustoszałym niemal barze, znowu dało się słyszeć szczęk mechanizmów, trzaski starej płyty i po chwili z głośników poleciały pierwsze słowa piosenki "Bal na Gnojnej" Stanisława Grzesiuka. Franek pamiętał tę piosenkę ze swojej młodości i z sentymentem uśmiechnął się sam do siebie. Zaciekawiony podszedł do jego stolika i postanowił zacząć konwersację.
- Pan tu chyba zbyt często nie bywa ? - zapytał miłym tonem.
- Nie. - odpowiedział mężczyzna.
- Mieszka pan w okolicy ? - zapytał nieco bardziej dociekliwie.
- Nie. - odpowiedział ponownie mężczyzna nie spoglądając nawet na chwilę na barmana. Lata praktyki w zawodzie nauczyły Franka wyczuwać nastroje ludzi nie mających ochoty na konwersacje. Postanowił zatem nie naciskać. Sam nie lubił być obsypywany pytaniami.
- Za jakiś czas zamykamy. Może ma pan ochotę się czegoś napić ? - spytał jeszcze.
- Może za moment... - odpowiedział zdawkowo, aczkolwiek spokojnie mężczyzna.
Franek nie odpowiedział już nic. Odwrócił się w stronę sąsiadującego stolika, zebrał brudne kufle i kieliszki i zaniósł je do baru. W drodze, zerknął jeszcze ukradkiem na nowego gościa i zauważył, że wyciąga z kieszeni stary posrebrzany zegarek kieszonkowy na długim łańcuszku i zaczyna się nim bawić. Owijał łańcuszek wokół swojego palca wskazującego i rozwijał go raz po raz, nadal gapiąc się pusto w przestrzeń. "Kocham Cię Ty ku-rwo ! A Ty mnie wcale ni-eko-chasz !". Niewyraźny i nagły krzyk odwrócił uwagę Franka. Rysiek wydobył chwiejącą się głowę ze swojego zgięcia łokciowego i patrzył z półprzymkniętych oczów przed siebie, choć nie było przed nim nic, prócz dużego barowego lustra w drewnianej ramie. "Wcale!!!" - krzyknął jeszcze głośniej. "Wal mnie po mor-dzie!" - dodał z dramatem w głosie i znowu zadokował głowę na swoim ramieniu. Franciszek podszedł spokojnym krokiem do baru, odstawił na bok naczynia i chwycił za słuchawkę starego pożółkłego telefonu. Wolną ręką zaczął wykręcać na tarczy kolejne cyfry numeru do znajomego taksówkarza. Gdy nastąpiło połączenie, przy barze pojawił się chudy mężczyzna i bez słowa wpatrywał się w jego twarz, nadal bawiąc się łańcuszkiem zegarka.
- Co podać ? - zapytał barman, odkładając słuchawkę.
- Setkę Czystej z Polmosu - odpowiedział mężczyzna oblizując przy tym wargi.
- Już się robi - rzucił przez ramię, po czym nachylił się nad głową Ryśka i dodał - Taksówka będzie za dwadzieścia minut Rysiu! Do żony Cię zabierze!
- Al-e ona mie ie ko-cha... - wymamrotał Rysiek nie podnosząc głowy.
Barman pokręcił tylko głową z niedowierzaniem i skierował się w stronę wystawki z butelkami. Odpieczętował gwint i wypełnił kieliszek niemal po brzegi. Z półotwartej lodówki, wydobył dwie sześcienne bryłki lodu i umieścił je na ozdobnym spodku. Mężczyzna chwycił jedną kostkę pomiędzy kciuk i palec wskazujący i umieścił ją w ustach, po czym ugryzł solidnie i mielił zębami przez jakiś czas. Następnie nie zastanawiając się ani chwili, złapał za kieliszek i chlusnął wódką w swoje schłodzone gardło. Po odstawieniu kieliszka, z miejsca uniósł w górę palec wskazujący, tym samym zamawiając kolejnego. Wypił go na tym samym lodzie a później zatopił wzrok w blacie kontuaru. Otworzył na moment usta, jak ryba próbująca wyłapać tlen z wody, zupełnie jakby chciał coś powiedzieć, ale zamknął je po chwili i milczał. Franek przyglądał mu się ukradkiem, a kiedy stało się jasne, że gość nie ma zamiaru się odezwać, zagadnął:
- Zauważyłem pański zegarek. Piękna robota. Musi pamiętać czasy wojenne... Skąd pan wytrzasnął taki antyk ?
Mężczyzna spojrzał na niego taksującym wzrokiem. Zacisnął rękę na zegarku i wpatrywał się w oczy Franka bez mrugnięcia. Jego twarz stężała na krótką chwilę, po czym rozluźniła się momentalnie. Przybysz dźwignął się ze swojego krzesła i ponownie, bez słowa, ruszył powolnym krokiem w stronę szafy. Stary barman obserwował jego ruchy z uwagą. Zastanawiał się czy nie rozgrzebywał starej rany, która pokryła się blizną czasu... Coś jednak nie dawało mu spokoju. Czuł się dziwnie napięty, w palcach obu dłoni czuł natarczywe mrowienie. Z zamyślenia wyrwał go hałas drzwi uderzających o futrynę. Drwale opuszczali lokal jednym ciałem w akompaniamencie starego szlagieru Fogg'a „Kochana”. Przepitymi gardłami, obejmując się ramionami, wspólnie wkładali wiele wysiłku w napiętnowanie rzewnością tekstu piosenki, nucąc „...odszedłem bom musiał, bo los mnie tak goni i karze mieć życie cygana...”. Cały pochód wieńczyła chwiejąca się postać Bogdana na ugiętych kolanach, który machał zamaszyście w kierunku baru, krzycząc „Dobra-nos Panie Fran-Fran-ciszku”.
- Do zobaczenia Bogdan. Miłej nocy ! - odpowiedział naprędce Franek, odprowadzając go wzrokiem.

Przeniósł oczy na tarczę naściennego zegara, gdzie obie wskazówki spoczęły miękko na trójce. Rysiek zaczął szorować policzkiem kontuar w sennych spazmach, z ust wyciekała mu skromna stróżka śliny, tworząc małe oczko wodne pod jego twarzą. Odgłos powojennego tanga został raptownie przerwany. Ponownie dało się słyszeć szczęk mechanizmów starej szafy. Igła przesuwała się rytmicznie przez rowki winylu, by moment później, wydobyć z siebie głos Stanisława Grzesiuka w piosence o Warszawskich cwaniakach. Nieznajomy mężczyzna odwrócił się na pięcie w kierunku baru i z uśmiechem zaczął się kierować w jego stronę, wybijając w powietrzu rytm palcem wskazującym.
- Pytał pan o zegarek ? Wygrałem go w ramach zakładu, lata temu w tej knajpie...
- Co pan nie powie...? - zainteresował się Franciszek.
- Stare dzieje, nie ma co gadać...
- Ależ proszę, dobrze spotkać kogoś, kto pamięta stare dobre czasy – nalegał barman. Przybysz cmoknął z zadowoleniem, lubił gdy ludzie stawiali go w centrum uwagi. Franek widząc wyraźną zmianę na jego twarzy, wyciągnął dwie literatki i rozpieczętował nową butelkę żytniej. Obaj mężczyźni wychylili trunek szybkim ruchem, bez mrugnięcia oka.
- Widzi pan, ja kiedyś biegałem dla Gwardii Warszawa. Sztafeta. W swoim czasie nie miałem sobie równych. Całe lata temu przyjechaliśmy do Szczecina na zawody. Trafiłem do tego baru mocno w stanie wskazującym. Była tu taka mała czarna. Bufet w szwach pęka, nóżka jak sarenka, wie Pan o co chodzi... Bóg tak chciał, że jakiś chłystek też na nią oko miał. I on mnie na zwody wyzywał, wódkę chciał pić na kieliszki, a kto dłużej ustoi, ten i dziewuchę pod kołdrę zagarnie. Mówię mu zatem, że ja sportowiec w kwiecie wieku, z Gwardii Warszawa i pić z byle chłystkiem nie będę. On na to, że buc jestem a nie sportowiec i że zegarek postawi dla osłody zakładu.
Franciszek stanął jak wryty. Nagle przypomniało mu się dlaczego zegarek nieznajomego wydawał mu się tak bardzo znajomy. Słowa mężczyzny siedzącego naprzeciwko niego sączyły się do jego ucha jadowitym strumieniem. Przeniósł wzrok ponad jego ramię i spostrzegł, że Bogdan zostawił swoją torbę z narzędziami przy stoliku. Razem ze swoimi kolegami, byli już za daleko, żeby ich gonić. Mężczyzna tymczasem, kontynuował swoją opowieść. Rozwodził się na temat wyścigu, kompletnej klęski jaką zaliczył ów chłystek, wygranym zegarku oraz dziewczynie, która z wrażenia ucałowała go w usta przy wszystkich w barze. „...chciałeś być cwany, w ząbek czesany, to teraz gnijesz draniu w błocie pochowany...” intonował Grzesiuk a Franek patrzył na przybysza stalowym wzrokiem. Pozwalał mu mówić dalej, pomimo tego iż słyszał wierutne kłamstwa, z czego doskonale zdawał już sobie sprawę. Nie było cienia wątpliwości, co do wydarzeń w tymże barze, całe pięćdziesiąt lat wcześniej. Franciszek, nie będąc jeszcze barmanem, był w knajpie tamtego wieczoru a owym cwaniackim chłystkiem, był jego najlepszy przyjaciel, Tadek.
- Przepraszam na moment. - wciął się w pół zdania przybysza, po czym powolnym krokiem oddalił się na zaplecze, pozostawiając go w lekkim osłupieniu.

Tadeusz był jego przyjacielem z czasów wojny. Uratował mu życie. Zegarek był podarunkiem od niego w ramach podziękowania. Wszelkie wątpliwości opuściły jego stary umysł. Pamiętał dokładnie co stało się owej nocy, ponieważ był to ostatni dzień, kiedy widział Tadeusza żywego. Sięgając pamięcią w przeszłość, przywoływał kolejne wydarzenia wieczoru. Pijanego cwaniaka, nie wyczuwającego kiedy alkohol przejmuje nad nim kontrolę. Jego nachalne awanse do jednej z kobiet, kiedy ona wyraźnie nie miała na nie ochoty. W momencie kiedy zaczął ją szarpać, Tadeusz podniósł się ze swojego krzesła i bez cienia ogłady, powiedział mu, żeby spierdalał. Jego słowa uciszyły całą knajpę. Oczy wszystkich skierowane były ku warszawskiemu cwaniakowi. Wyraźnie nie był on osobą, która przyjmuje zniewagę lekko. Zatoczył się nieco do tyłu i wyciągnął majcher z kieszeni marynarki. Wszyscy zgromadzeni wstrzymali na moment oddech, kobieta w rogu pisnęła cienkim głosem. Nie trwało to jednak długo, gdyż za plecami Tadka zaczęli podnosić się kolejni mężczyźni, skutecznie zakłócając złowieszczą ciszę. Moment później stało za nim pół baru i parę osób za plecami przybysza. „W Szczecinie pewne rzeczy nie uchodzą” – pomyślał barman potakując jednocześnie głową. Cwaniak rozejrzał się dookoła, uśmiechając się kaprawo pod nosem. Trzymając przed sobą ostrze, zaczął powoli wycofywać się w kierunku wyjścia, nie spuszczając wzroku z Tadeusza. Stojąc w drzwiach, jedną nogą na zewnątrz, wymierzył nóż w jego kierunku na wyciągniętej ręce i poważnym głosem rzekł: „To jeszcze nie koniec.” Tadek ruszył gwałtownie w jego kierunku, tracąc na moment cierpliwość, ale zanim zdążył uczynić kolejny krok, przybysz wystrzelił jak z procy w ciemną noc, trzaskając za sobą drzwiami. Po chwili wahania, mój przyjaciel, wrócił do swojego stolika a w ślad za nim wszyscy spoczęli z powrotem na swoich miejscach i kontynuowali gwarną popijawkę, aż do świtu. Zanim bar został zamknięty, wszyscy zdążyli zapomnieć o naprutym nieznajomym, sala co chwilę wypełniała się gromkim śmiechem i brzękiem wznoszonych toastów. Każda osoba przechodząca obok Tadka, klepała go po ramieniu lub ściskała jego grabę a obroniona przez niego dziewczyna, wychodząc podała mu swój adres zapisany szminką na serwetce i ucałowała go w policzek. Tadek, zaczerwieniony na twarzy od alkoholu, uśmiechnął się szeroko i promiennie a wyraz jego twarzy nie zmienił się aż do zakończenia wieczoru. Nazajutrz wczesnym rankiem, dozorca znalazł jego ciało w wielkiej kałuży krwi wyzierającej z ran na plecach, zadanych nożem. Leżał w bramie kamienicy w której mieszkał, siny i sponiewierany. Wszystko co miał przy sobie zniknęło a sprawca nigdy nie został odnaleziony.

Franciszek nigdy nie pogodził się z przedwczesną śmiercią przyjaciela. Przez pięć kolejnych lat pił na umór niemal codziennie. Płakał, pił i płakał jeszcze więcej a ciężkie łzy przepełnione goryczą, żłobiły kolejne bruzdy na jego zmęczonej twarzy. Kiedy wypłakał je już co do ostatniej, odstawił butelkę i podjął życie na nowo, ale nie był już tym samym człowiekiem co niegdyś. Nie odczuwał smutku ani przygnębienia tylko wszechogarniające go odrętwienie, które nie opuściło go przez kolejne lata. Schronił się we własnej skorupie, wycofał do cichego wnętrza i udręczony pozostawał w nim aż do dziś. Teraz jednak, jego głowa wręcz buzowała od myśli. „Czy to przypadek, że spotkał dziś tego mężczyznę, po tylu latach ?”, „Czy powinien naprowadzić konwersację na ów feralny wieczór ?”, „Dlaczego wrócił właśnie do tego baru?”, „Dlaczego teraz ???”. Myśli ucichły w głowie, niemal tak szybko jak się pojawiły. To czy była to karma, los, głupi przypadek czy też potrzeba mordercy do powrotu w okolice miejsca zbrodni nie miało już teraz znaczenia. On jest tutaj ! Siedzi bezczelnie przy barze, jak gdyby nigdy nic, chroniony czasem i niepamięcią ludzką. Krew tężała w żyłach Franciszka na samą myśl o tym plugawym skurwysynu. „Pozbieraj myśli !” - mówił do siebie półszeptem w amoku - „Myśl ! Jebany łajdak... Myśl ! Skurwiel zafajdany... Co teraz ?!?”.
- Halo ! Obsługa !!! Haloooo ! Dzie się pan ku-rfa podziewa – dobiegł go pijany głos przybysza z wnętrza sali. Franciszek wyprostował się na baczność, poprawił poły koszuli i wytarł twarz wysłużoną chusteczką. Żwawym krokiem ruszył przed siebie opuszczając zaplecze.

- Słucham pana... – odezwał się Franciszek spokojnie, zachowując zimną krew.
- Wód-ki pan jesze poleje dobro-dzieju, fódki...
- Dobrze, ale ta będzie ostatnia. Już zamykamy – odpowiedział cierpko barman i przystąpił do nalewania. Wypełnił szklankę po same brzegi by kupić sobie nieco czasu i postawił trunek przed przybyszem, który łapczywie pochwycił go z miejsca i zaczął sączyć. Franciszek przystąpił do sprzątania lokalu, nie spuszczając go z oczu nawet na sekundę. Powoli zakładał kolejne krzesła na wysłużone blaty, obserwując plecy przybysza odwróconego w stronę baru. Podchodząc do kolejnego stołu, niemal potknął się o coś ciężkiego. Torba Bogdana. Zupełnie o niej zapomniał. Złapał ją oburącz i z niemałym wysiłkiem, przeniósł ją przez zaplecze. Kiedy powrócił, cwaniak dalej tkwił w tej samej pozycji, nucąc pod nosem jakąś starą melodie. Jego głowa zwieszała się co raz bardziej na ramionach pod ciężarem alkoholowego sztormu. Barman podwinął wyżej rękawy i spostrzegł, że jego ręce trzęsą się z powodu napięcia. Zacisnął silnie dłonie by powstrzymać drganie. W tym momencie, rozległ się głośny klakson, dochodzący z tyłu lokalu. Przybysz podniósł gwałtownie głowę, wyraźnie zdezorientowany.
- Sooo to tak kur-wa piszczy ? -
zapytał podenerwonany.
- To musi być taksówka dla Ryśka na tyłach knajpy. Odprowadzamy stałych klientów przez tylne wyjście jeśli są w takim stanie. To, że się człowiek napije nie oznacza, że musi o tym wiedzieć całe osiedle... Rozumie pan... - odpowiedział Franek, tłumacząc sytuację - ...bo kim byłby człowiek bez krzty godności. - dodał po chwili, patrząc cwaniakowi w oczy wyzywającym wzrokiem, ale jedyne co napotkał to zamglone źrenice i pijackie potakiwanie głowy. Westchnął zniecierpliwiony i szarpiąc go lekko za ramię dla otrzeźwienia, zapytał:
- Pomoże mi pan z nim ? Mięśnie już nie te co kiedyś...
Mężczyzna odburknął coś niezrozumiałego, ale chwilę później zwlókł się ze stołka barowego i podszedł do niemal bezwładnego ciała Ryśka. Franciszek złapał go pod pachy a cwaniaczek za nogi i z trudem unieśli go nad ziemię. Ryszard odczuwając zmianę położenia ciała krzyknął przez sen „Co kurwaaa ! Zabierać ła-py słodziejeeee !”, lecz po tym krótkim spazmie, zapadł ponownie w głęboki sen. Barman lawirował przez zaplecze i alejkę na tyłach, ciągnąc za sobą cwaniaczka trzymającego nogi, obijającego się jak ogon ryby wyjętej z wody. Gdy dotarli do wyjścia z alejki, postawili Rycha na chyboczące nogi. Franek przewiesił jego ramię przez swoje barki i sam odprowadził go do taksówki. Wsunął klienta na tylne siedzenie, zamknął drzwi, podał kierowcy adres i odprowadził wzrokiem odjeżdżający pojazd. Cwaniak czekał na niego w alejce wsparty o ścianę, jego głowa zwisała luźno na zmęczonej szyi.

Było pół godziny po trzeciej nad ranem, w około ani żywej duszy, a nocną ciszę przerywały jedynie sporadyczne skrzeczenie wron z pobliskich drzew. Alejkę spowijał nieprzenikniony mrok, nie było to jednak problemem dla barmana, który znał tę enklawę jak własną kieszeń. Franciszek stał w pewnej odległości od przybysza, nadal nie spuszczając z niego wzroku. Dłonie same zaciskały mu się w pięści. Spojrzał w pochmurne nocne niebo i księżyc, który rzucał bladą poświatę na jego natężała twarz. Wziął dwa głębokie oddechy, rozprostował prawą dłoń i wykonał nią znak krzyża na napiętej piersi, wyszeptując przy tym krótkie „wybacz mi Panie, bo wiem, że zgrzeszę”. Ruszył w stronę przybysza prężnym krokiem i ponownie szarpnął go lekko za ramie, by odzyskał nieco świadomości.
- Pan poczeka przy barze. Panu też zamówimy taksówkę. - powiedział rzeczowym tonem, nie spodziewając się sprzeciwu. Mężczyzna kiwnął tylko głową na znak zgody i chwiejnym krokiem ruszył w stronę drzwi do zaplecza. Franciszek, idąc parę kroków za nim, obserwował jak przybysz raz po raz wpada na kolejne przedmioty porzucone w zaułku. Wyglądało to prawdziwie żałośnie, ale w tej alejce nie było już miejsca na litość. Cwaniak zatrzymał się przy wejściu, próbując otworzyć tylne drzwi. Błądził po omacku dłońmi po ich całej powierzchni jak niewidomy. Franek stanął zaraz za nim, po cichu sięgnął za pobliski kosz na śmieci i wydobył solidnych rozmiarów, wysłużoną siekierę Bogdana, którą schował tam wcześniej, zanim przyjechała taksówka. Stał przez chwilę w milczeniu ważąc jej ciężar w dłoni. Stojący tyłem do niego mężczyzna odezwał się w końcu z rezygnacją w głosie:
- Nie no kur-wa... Ni-gdy stąd nie wyj-ziemy...
- Racja gnido ! Nigdzie stąd nie pójdziesz – a wypowiedziawszy te słowa, zamaszyście ciął siekierką przez prawe ścięgno Achillesa przybysza. Osłupiały i zaskoczony mężczyzna padł jak długi na wilgotny beton, wydając przy tym przeraźliwy jęk bólu, w akompaniamencie skrzeczących wron, które poderwały się z drzew do lotu. Szok i przeszywający ból sprawiły, że cwaniak wił się jak podsmażany wąż i wrzeszczał jak opętany. Franek nie dał mu szansy na wezwanie pomocy. Zręcznie obrócił toporzysko w dłoni i z całych sił grzmotnął go obuchem w bok szczęki. Parę zębów wyleciało w powietrze od siły uderzenia narzędzia w twarz. Jego usta wypełniły się krwią, którą zaczął się krztusić.
- Zawrzyj mordę Ty wszawa mendo ! – warknął stalowym głosem stary barman – Dość się już nagadałeś łajdaku, teraz będziesz słuchać. Z wytrzeszczonymi oczami, Franciszek stanął nad jego okaleczonym ciałem, rzucając na niego cień niczym tytan zagłady. Przełknął gorzką ślinę i z lekko drżącym głosem odezwał się ponownie:
- Pięćdziesiąt lat temu, niedaleko tego baru, ograbiłeś mnie z jednej z najcenniejszych rzeczy w moim życiu, Ty cholerny gnoju. Pod osłoną nocy, ostrzem w plecy...jak ostatni tchórz. Zamordowałeś moją przyjaźń z zimną krwią, dla zasady. Dla zasady !!! Zamordowałeś moją przyjaźń...i tego, skurwysynu, nie mogę Ci przebaczyć. Oko za oko !
Trzęsącymi dłońmi, uniósł siekierę wysoko ponad głowę. Mężczyzna desperacko zasłonił rękoma swoją twarz, ale nie ona była celem barmana, cały fach sztafecisty bowiem leżał gdzie indziej. Franek żachnął się potężnie powietrzem i zaczął siekać jego prawą nogę powyżej kolana, tłumiąc swój własny szloch. Pierwsze cięcie doszło do samej kości. Trzy kolejne, roztrzaskały ją na drobne części. Franciszek pracował dalej, niestrudzenie, napędzany dziką furią zemsty a łzy spływały mu po policzkach i skapywały z brody. Dwa kolejne cięcia, odrąbały siniejący organ od reszty ciała. Mężczyzna trząsł się cały w konwulsjach, próbował krzyczeć, ale z jego ust wydobywał się jedynie stłumiony jęk i bulgotanie bezustannie napływającej krwi. Franek spojrzał na bezwładną nogę leżącą obok wierzgającego kikuta, krew nadal tryskała z miejsca przecięcia. Podniósł ją wolną ręką, łokciem odchylił klapę od śmietnika i cisnął do niego kończynę. Ten widok przyprawił mężczyznę o jeszcze większe konwulsje a jego wrzaski zamieniły się w bezradne łkanie. Barman patrzył przeszklonymi oczami na żałosnego kalekę miotającego się w alejce. Pięćdziesiąt lat czekał na ten moment i ani myślał przestać w połowie. Ponownie uniósł siekierę nad głowę i zaczął zapamiętale rąbać lewą nogę, tym razem poniżej kolana. Cwaniak ruszał się już tylko sporadycznie, częściowo godząc się ze swym losem, częściowo mdlejąc. Krew, niczym karmazynowy dywan, pokryła połowę alejki. Cała twarz Franciszka była nią zbryzgana. Otarł jej metaliczny posmak ze swoich ust ręką. Sięgnął po drugą amputowaną kończynę i wrzucił ją tam gdzie poprzednią. Z zaciśniętymi ustami patrzył na bezruch zdeformowanego ciała. Uklęknął na jedno kolano, sięgnął do kieszeni mężczyzny i wydobył z niej zegarek podarowany Tadeuszowi.
- Zdychaj frajerze – powiedział cierpko i z namaszczeniem. Napluł mężczyźnie w twarz i wszedł z powrotem do baru, pozostawiając go na pastwę losu.

* * *

Franciszek długo szorował swoją twarz i ręce po same łokcie a kiedy skończył oczyszczać ciało dokładnie wyczyścił siekierę i odłożył ją do torby z resztą narzędzi. Następnie przebrał się w świeży zestaw ubrań, który trzymał pod barem na wszelki wypadek. Praca za kontuarem nie zawsze jest czysta i przyjemna. Zakrwawione ubrania zwinął w jeden kabłąk i spalił w kubełku na lód. Nie starał się zatrzeć swoich śladów ani pozbyć się ciała. Po prostu nie chciał mieć nic do czynienia z plugawym ścierwem, gnijącym na tyłach baru. Był starym człowiekiem. Starym, zmęczonym i schorowanym. Nie obchodziło go co się z nim stanie. Życie w więzieniu nie różniłoby się znacznie od tego, które prowadził obecnie. Nie bał się przyjąć odpowiedzialności za to uczynił i nie odczuwał skruchy. Wręcz przeciwnie, czuł jakby zdjęto mu z barków wielki ciężar, jakby pozbył się dawno zaciągniętego długu. Czuł się spełniony, jakby odnalazł port na przecięciu znaku nieskończoności.
Zakładał resztę krzeseł na wytarte blaty stołów, kiedy do baru wbiegł rozgorączkowany młody śmieciarz. Jego twarz była blada jak kreda a ręce latały bezwładnie naokoło w panicznej gestykulacji.
- Panie Franku, kurwa !!! Panie Franku ! Trup, kurwa, u pana leży na tyłach. Choć pan zobacz. Rozpierdolony jak prosiak w rzeźni. Nogi mu ktoś ujebał. Choć pan kurwa zobacz... !! - krzyczał szalenie podekscytowany i wybiegł z baru równie szybko jak się w nim pojawił.
Franciszek zamiast podążyć za śmieciarzem, złapał za jedno z krzeseł ze stołu koło szafy grającej, ustawił je na podłodze i usadowił się na nim wygodnie. Rozpiął koszulę do połowy by móc swobodniej oddychać. Wyciągnął z kieszeni kolejny bezlicy żeton i wsunął go leniwie do szafy. Z namysłem dokonał selekcji i sięgnął do drugiej kieszeni po papierosy. Po paru sekundach szczękania mechanizmów, z głośników wydobyły się pierwsze akordy tanga „Ostatnia Niedziela”.

„Teraz nie pora szukać wymówek, fakt, że skończyło się...” - rozbrzmiewał głos Mieczysława Fogga w głośnikach a w oddali dało się słyszeć odgłosy zbliżających się syren policyjnych.

Stary barman wypalał swojego Popularnego miarowymi pociągnięciami, delektując się muzyką. Otworzył swoją zaciśniętą dłoń i rozpostarł ją na wysokości twarzy. Patrzył na kieszonkowy zegarek, na którym nadal znajdowało się parę kropelek krwi. Otworzył go jednym, płynnym ruchem, pamiętając układ jego mechanizmu. Patrzył się w tarczę starego czasomierza i czuł jakby patrzył w twarz swojego przyjaciela. Uśmiechnął się do niej z czułością i z satysfakcją potakiwał głową w jej kierunku.
- Teraz Tadziu, obaj możemy już spać spokojnie.

2 komentarze :